To wszystko zdarzyło się naprawdę.
Bywam wesoła i smutna, zła i roztargniona. Krótko mówiąc jestem kobietą.
Piszę książki zwłaszcza o Italii.
Pokochałam świat wirtualny.
Piszę blogowy pamiętnik i do czytania go zapraszam.
W wiadomościach porannych dominuje lęk mieszkańców Umbrii. Wczoraj wieczorem nadeszło trzęsienie ziemi. Pierwsze doniesienia mówiły o 4,8 potem 4,4 To już solidnie odczuwane.
I niestety sprawdziło się i przecięcie V i moje. Jego wieloletnie doświadczenie i moja reakcja na terremoto. Ta słabość u mnie nie wróży nic dobrego. Na nasze szczęście trzęsło w Umbrii, a nie u nas. Nie jest to jednak daleko.
I cokolwiek by nie powiedzieć nie da się tego lekceważyć.
A V. wczoraj wieczorem narobił zamieszania. Postanowił jechać do San Benedetto i polecił 😀 nastawić budzik na 7.15. Po co tak wcześnie, Bóg raczy wiedzieć. Zła byłam, bo nienawidzę dalej wstawać na komendę.
I on też nie był swoim pomysłem rano zachwycony. Chyba nie czuł się za dobrze, bo włączył ogrzewanie i włożył najcieplejszą kurtkę. A na dworze już mimo, że nie ma dziesiątej 19 stopni . Mnie samej za ciepło. Zrobiliśmy rundkę i ujawnił się plan. Do San Benedetto pojedziemy wedle jedenastej żeby zabrać Najmłodszą i może Juniora na rybny obiad. Tak, że jeszcze nie kończę. Bo może jakąś fotkę dołączę. I rzeczywiście przed jedenastą wzięliśmy kurs nad morze. Słońce raz grzało, a raz groziło deszczem, który przelotnie popadywał.
Z parkingu przy Lidl- u w Castel di Lama pomachałam mojej Górze i zrobiłam jej zdjęcie jeszcze w zimowej czapeczce.
To jest moja wielka Przyjaciółka i tak o niej pisałam w ” Dzienniku badante czyli Italii pod podszewką”.
„
OPOWIEM WAM O GÓRZE…
…która nazywa się Monte dei Fiori. Przez prawie pięć lat widziałam ją codziennie. Widziałam ją pogodną, groźną, burzową. Widziałam, jak rysuje się na tle jeszcze groźniejszego śnieżnego masywu Gran Sasso. Moja Góra nie była tak groźna. Wysoka (ale bez przesady), zimą zaopatrzona w śnieżną czapeczkę.
Było w niej jednak coś niepokojącego. Początkowo nie zdawałam sobie z tego sprawy, aż dotarły do mnie opowieści o tym, jak trudno wyzwolić się spod jej wpływu i zmienić np. miejsce pracy. Dużo znajomych Polek chciało wyjechać gdzieś dalej i nic, znów wybierały pracę w okolicy Góry. Nie puszczała od siebie.
Ja wybrałam inną opcję. Postanowiłam się z nią zaprzyjaźnić. Wychodziłam rano na taras i mówiłam:
– Cześć, Góro, co u ciebie słychać? Bo u mnie…
Raz wybrałam się do niej z wizytą. Była wczesna wiosna. Kretą drogą wyjechałam prawie na sam szczyt. Prawie, bo na skutek roztopów wiosennych wjazd na szczyt był niemożliwy i przez to zjazd drugą stroną był zamknięty. Wysiedliśmy z samochodu, by obejrzeć panoramę, która zapierała dech. I wtedy Góra podarowała mi prezenty. Jeden z nich był wprawdzie za siatką (przypuszczam, że dla bezpieczeństwa obu stron), ale widok był niesamowity. Pierwszy raz w życiu widziałam stado dzików na wolności. Dwadzieścioro, a może i więcej żerowało spokojnie na stoku. Ogromny, czarny odyniec, dzicze podrostki i najfajniejsze – malutkie, pasiaste warchlaczki.
Drugim prezentem okazała się tęcza – najpiękniejsza, jaką w życiu widziałam. Ogrooomna, podwójna, prezentowała się pięknie w swoich wszystkich siedmiu kolorach.
Jest i inna osobliwa cecha Góry. Czasem wieczorem, tuż przed zmierzchem Góra podchodziła do żywopłotu ogrodu w Ancarano. Do dziś nie wiem, jak to jest możliwe, jak wyjaśnić to zjawisko, ale Góra była wtedy na wyciągniecie ręki. Na drugi dzień następowała zmiana pogody. Lało.
Wyjechałam z Ancarano i mimo propozycji pracy we Florencji, wylądowałam po drugiej stronie Góry, w malutkiej Villa Lempa. A potem Ascoli. Góra jest i tu, chociaż z miejsca mojej pracy nie widać jej, tylko jej kuzyna – San Marco, stanowiącego dla wszystkich miejsce pikników.
A ponieważ zaprzyjaźniłam się z Górą, ta pozwoliła mi wyjechać do Pescary pod warunkiem, że będę często przyjeżdżać do Ascoli, a podczas spacerów „po włosku” (czyli samochodem) zawsze, ale to zawsze popatrzę na nią z sentymentem i spytam:
– Cześć, Góro, co tam u ciebie?„
Wtedy kiedy pisałam ten tekst nie wiedziałam, że w Marche ta sama Góra nazywa się Monte Piselli i tak o niej mówi V.
W San Benedetto nastąpiła zmiana planów. Zjedliśmy smażone owoce morza a dla najmłodszej i Juniora zawieźliśmy to sama w ilości kilograma. Pogoda byla taka jak w naszej dziecinnej wyliczance :
” Deszcz pada słońce świeci Baba Jaga masło kleci”. Nawet, to przetłumaczyłam V., ale nie zajarzył o co chodzi. To przestalam tłumaczyć.
Po drodze zatrzymalismy sie na światlach i zobaczylam jak Krasnoludki wyprowadziły krolewne Śnieżkę do mini ogrodka.
Wracając do Ascoli napotykaliśmy coraz silniejszy wiatr. Trochę padało i okazało się, że wiatr zwiał mi z okna w korytarzu doniczkę z begonią. Połamała się więc nie wiem czy przyjmie się na nowo. W każdym razie wsadziłam do nowej doniczki.
Teraz V. się jednak położył, a ja kończę blog.
Jutro zdecydowanie odwiedzi nas Lucia Modna, no chyba, żeby coś sie tfu… tfu wydarzyło.
Zgodnie z prognozą mamy ciepło. Od wczoraj termometr na dworze pokazuje wyższą temperaturę niż w mieszkaniu. Odczułam ją dopiero popołudniu, bo do południa nie wychodziłam. Musiałam asystować przy naprawianiu szafki w kuchni, której odlatywały drzwi. A kiedy wyszłam około szesnastej wiał ciepły wiatr i na aptecznych termometrach 21°. To lubię, choć wiem, że to jeszcze nie na zawsze.😀
Wczoraj przechodziłam chyba kolejny kryzys pochorobowy. Słaba byłam i zaraz wieczorem po kolacji poszłam do łóżka. Niby nic, ale słabo się czułam. A dziś się wystraszyłam kiedy V. powiedział, że taki wiatr i ciepło może przywlec trzęsienie ziemi. A ja pamiętam jak słabo się poczułam przed tamtym strasznym z 2016 roku
No cóż, to już wolę to pochorobowe. W ogóle miałam durne myśli, że czas mój na ziemi przyspieszył i może lepiej wrócić do Polski. A tu tyle jeszcze przede mną. Trzeba zapomnieć o durnych myślach. A zająć się wiosną. I tak kończę. Jutro może wreszcie odrobina „Opowieści Lucia Modnej”.
I jeszcze informacja dla miłośników Przemysława Piotrowskiego. Jest nowa książka z nowego cyklu Luta Karabina ” Prawo matki” w wersji papierowej i elektronicznej. Kupiłam.
Ostatnia wiadomosc:
Sezon botków ( przynajmniej dla mnie) uważam za zamknięty. Bo tak kwitnie Ascoli. 😀
We wszystkich włoskich domach gdzie są kobiety stoją dziś bukiety mimozy. Kolejny raz przypomnę, że z okazji Dnia Kobiet, które to święto jest honorowane panie nie dostają innych kwiatów tylko mimozę. W tym roku nie ma z nią problemu. Zakwitła terminowo i obficie. Na moim blogu jest w czołówce i w domu tez.
Tylko, że ja za każdym razem i każdego roku mam przed oczami włoski plakat Włoszek, w którym pod gałązką mimozy jest apel”.
” NIE DAWAJCIE NAM MIMOZY, DAJCIE NAM SZACUNEK”
I nic sie w tym temacie nie zmienia. Liczba zabitych kobiet rośnie zabójcy wychodzą z więzienia, a Włosi dalej uważają się za decydentów o życiu i jego sposobu dla kobiet. Zwłaszcza tych konkretnych, we własnym domu. Bo naturalnie o tych enigmatycznych słowa brzmią na miarę czasów. Nowocześnie.
A mnie jeszcze z tym świętem kojarzy sie tort ” Mimoza”, który to przepis nie tak dawno przypominałam.
A ja zgodnie z tradycją przypominam jak zawsze, bo może ktoś nowy tego nie czytał :
Dziewczyna z PRL- elu
W Dzień Kobiet, ja nigdy, nie dostałam, w pracy goździków ( były zarezerwowane na uroczystości państwowe) tylko tulipany. W tym dniu, szłyśmy do pracy, ubrane w najlepsze, modne ciuchy, trochę dla elegancji, a trochę na złość innym babom Pamiętam, kiedy, w zimny(, choć święciło słońce i nie było, już śniegu)dzień, szlam do pracy ubrana w najmodniejszy płaszczyk, kupiony w „Modzie Polskiej”. Do mody wkraczał kolor fioletowy. Płaszczyk był w owym zjadliwym fiolecie; uszyty z „krempliny”, ( co to było za paskudztwo). Na szyi miałam jedwabną apaszkę różowofiołkową ( mam ja do dziś ) i wiosenne pantofelki. Mimo zimna, byłam zadowolona, kiedy widziałam zazdrosne spojrzenia innych kobiet, ktore ” leciały ” do pracy, bo pora była późna.
W tym dniu, siedziałyśmy eleganckie za biurkami, przyjmując życzenia od „biurowych” kolegów. Prowadziłyśmy swoistą licytację, która z nas poza obowiązkowym TULIPANEM w celofanie, od dyrekcji, dostanie najwięcej kwiatów. Około godz.10-tej, pojawiał się w drzwiach orszak, złożony z vice prezesa, głównego księgowego i przewodniczącego Rady Zakładowej. Życzenia, cmok w mankiet, tulipan, z naręcza, które dźwigała, najmłodsza pracownica tzw.,”gońcówna”. A potem, już świętowałyśmy. Była wódeczka, zakąski, domowe smakołyki, co tam, która przyniosła. Nikt nie pracował. Interesantów, też nie było ( świętowali w swojej pracy). Rajstop nie dostałam nigdy. Bon na kawę ( 2 paczki), jakieś ręczniki, kosmetyki, ale rajstop nigdy. No i słynny biurowy „poczęstunek” z tej okazji. Przez radiowęzeł, padał komunikat:
– Wszystkie panie, prosimy do pokoju 202, po odbiór „poczęstunku.
Karnie ustawiałyśmy się w „ogonku”, przed owym pokojem, którego otwarte drzwi, zastawione były biurkiem, na którym leżała kawa, ciastka i lista, na której, trzeba było pokwitować odbiór tych smakołyków: 2 łyżeczki kawy ( w papierku) 2 ciacha, ( z reguły pączki), podpis i już… Kawa szła do wspólnego” kotła, ciacha też, a my świętowałyśmy, już „pełną para” Było sympatycznie, dużo śmiechu a kiedy wracałam już do domu, na szarej ulicy, widać było uliczne kwiaciarki z kwiatami, w oczekiwaniu na męska klientele, która po wyjściu z pracy, kupowała kwiaty dla ” niewiasty domowej”. Ulica, była z lekka ” zawiana” na rauszu, ach, łza się w oku kreci….
akoś te wspomnienia nie nastroiły mnie radośnie. Raczej nostalgicznie.
Bo i piosenki były
Co prawda mistrz Sztaudynger pisał bardzo prawdziwie:
” Obchodzimy ku chwale ojczyzny jeden Dzień Kobiety, cały rok mężczyzny”.
Oczywiście ruszył V. Jesteśmy w San Benedetto siedząc w cieniu, bo w słońcu dla V. za gorąco. Coś słabo się czuje i on. Ja wciąż próbuję dojść do siebie i powolutku do przodu Raz lepiej, a raz tak sobie.
Może powietrze z nad morza też swoje zrobi. Pogoda swoje zrobiła o tyle, że pojechaliśmy, ale głównie plany związane miał V. z dwójką dzieci. Gracja wciąż nie jest objęta finansami zresztą jej ojciec pomógł kupić mieszkanie kolej więc na pozostałą dwójkę. Nie mój koń nie mój wóz.
Pochodziliśmy po targu. Co zajęło ponad godzinę.
W San Benedetto morze jak jezioro w niebieskim kolorze. Kwitną kamelie w donicach.
W Ascoli zresztą też. Ascoli dziś w mimozie z racji jutrzejszego święta. Tak sympatycznie wyglądał rano piazza del Popolo.
A jadąc nad morze znudziło mi się liczyć kwitnące mimozy tyle ich było.
Na poboczach dróg wysokie kwiatochwasty. Żółte i białe. A takie oto wiosenne migawki z San Benedetto
Obiad zaplanowany z Najmłodszą. Potem tata zabiera ją do banku. Junior też dotrze do banku
Obiad zjedzony teraz siedzimy w banku.
I już w Ascoli. Prawie wpół do szóstej popołudniu. Nawet do domu nie weszliśmy. Zostawilismy kupione jabłka za bramą kamienicy i znów siedzimy na placu. 😀
A nawet więcej. Do radości. Wreszcie marzec jest w prognozie taki jak powinien być. Ciepły, a co za tym idzie można te przymusowe spacery polubić.
Jak widać będą dni z temperaturą nawet 20 stopni. I to już w tym tygodniu. Ale ja tylko ma lepszą kurtkę się odważę. Wciąż jeszcze nie jestem w pełni sił. Ale idzie ku nim pełną parą.
Z wiadomości książkowych. Czytam 10 ostatni wydany tom tak zwanej przeze mnie ” sagi niemieckiej” czyli cyklu Oliver von Bodenstein i Pia Kirchhoff. Polecam.
Jak nie ma żadnych ( na szczęście ) sensacji, to może jakieś wspomnienie.
Szlakiem wspomnień po Krakowie
Tak się zastanawiałam, o czym mogę jeszcze opowiedzieć, co w Krakowie było dla mnie najważniejsze? Oczywiście książki. Był sobie na ul. Szpitalnej antykwariat, do którego zanosiłam całe kieszonkowe i jeszcze trochę. Kiedy tylko miałam jakiś własny grosz, tak nudziłam moją babcię, aż jechała ze mną na Szpitalną. Po rozwodzie rodziców, wyemigrowałyśmy do Nowej Huty, co babcine koleżanki przyprawiało o przysłowiowe palpitacje serca. Sama byłam jeszcze na tę wyprawę ( ponad pół godziny tramwajem) za mała. Babcia dostawała krzesło i ucinała sobie pogawędkę z właścicielem, mnie wpuszczano do drugiej sali, gdzie po lewej stronie stał ogromny regał z książkami dla młodzieży i z moimi ukochanymi ” dla dorastających panienek „. Na końcu książki, cieniutkim ostro zakończonym ołówkiem była wypisana cena książki. Zakupy moje to było nieraz sporo książek. A czasem musiałam zaciągać pożyczkę u babci, kiedy nie mogłam się zdecydować, z której książki zrezygnować.
Ale dodatkowo, moja mama miała dwa abonamenty w prywatnej bibliotece przy ul Jana. Były tam dwie prywatne biblioteki. Z czasem, kiedy już byłam pełnoletnią rozszerzyłyśmy abonamenty o tę drugą pani Anieli Starzewskiej. Jednak głównie chodziło się wypożyczać książki do tej większej. Nigdy nie pamiętałam nazwiska właściciela, tylko cudowną panią Jadzię, zawsze w granatowym chałacie ( jak na taki fartuch się mówiło). Ona zresztą, też mnie lubiła i mówiła, że ma udział w moim wychowaniu, bo najpierw pożyczała mi bajki ( pamiętam taki tom zamykany na klamerkę i w aksamitnej okładce mocno wytartej), potem powieści dla ” panienek „, a na końcu, szukała mi książek do matury. Gdzieś tak około V- tej klasy zaczęłam wyprawy do biblioteki robić już sama. Mama czasem mówiła, co mam jej przywieść, dla babci romansidła po niemiecku z ukochaną Curtz- Mahler, dla mnie to samo, ale po polsku. Ach pamiętam tę ” Dziką Urszulę ” i radość, że już mi wolno taakie książki czytać. I tak do biblioteki na Jana chodziłam wiele lat, aż do wyjazdu na Śląsk. Później tylko wpadałam się przywitać i opowiedzieć, co słychać u mnie. Jednak moja mama wyjechała do Krynicy Górskiej, żeby jej jedyny wtedy jeszcze wnuk, miał gdzie jeździć z zapylonego Śląska.
A ja straciłam kontakt z Krakowem, bo wrosłam w Śląsk i do Krakowa zaglądałam coraz rzadziej. Ale jeszcze nie wyszłam ( nie wiem, po co) za mąż, mam lat osiemnaście i uparłam się, żeby nosić pierścionek złoty z rubinem, którego mi nie wolno było nosić aż do matury.
Matura przeszła i ja zaraz łap za ten mój dorosły pierścionek. Był trochę za duży, ale co tam, tak pięknie wyglądał.
I tu nastąpi cześć druga mojej opowieści…. Będzie to opowieść kryminalna.”
I pierwsze wystawy nawiązujące do zbliżających się Świąt Wielkanocnych.
W Kąciku LM
cof
Kuchennie. zamiast tortu ” mimoza” na Dzień Kobiet.
Przynajmniej jakiś czas jeszcze. Chciałam serdecznie podziękować za wszystkie recepty domowego ratunku chorobowego. Zapisałam, bo nie zdążyłabym wszystkiego wykorzystać. Będzie na zaś.
Sama potraktowałam mój paskudny bronchit aspiryną C, witaminą C w tabletkach musujących, obłędną ilością cytrusów, syropem z cebuli, mlekiem z miodem gryczanym i herbatą też z cytryną.
W końcu jestem w kraju gdzie cytryna dojrzewa. 😀
I przełom nastąpił wczoraj. Popołudniu też wyszłam. Powietrze łagodne, czyli dla płuc i ich chorób podobno niezastąpione. Kraj leczący przecież gruźlików.
A dziś jeszcze lepiej. Wydzielina bronchitowa, której towarzyszy kaszel mija, nos odetkany, gorączki jak wiadomo nie miałam. Kolację zjadłam od kilku dni pierwszy raz.
I dziś piękny wiosenny dzień. Temperatura szybuje do góry. Wczoraj rano jechaliśmy samochodem i mogę napisać, że to nie przedwiośnie, a wiosna w fazie kwitnienia. Widziałam magnolie i drzewka owocowe w kwiatach. Mimozy w tym roku pełno. Jest tak tania, że za grosze mamy w domu dwa wielkie bukiety w wazonach. Jeden w kuchni a drugi w sypialni. Resztki ma w swoim mlecznym wnętrzu krówka w pokoju księdza.
Z wiadomości wiosenno- modnych kupiłam sobie na targu wczoraj torebkę, bo coś w sobie ma. Niby zwykła koperta na pasku, ale ma sporo miejsca, bo można ją powiększyć. Takiej jeszcze nie widziałam. A ja zawsze potrzebuję sporo miejsca w torebce
Ważna dla mnie wiadomość. V. zgolił wreszcie koszmarną brodę, która zapuścił podczas ostatniego ataku zimna. A teraz o przeczytanym ” Mezaliansie”. Bardzo udany debiut. Warszawa końca dziewiętnastego wieku. Saga jak przeczytałam na stronie autorki zaplanowana jest na około 100 lat. Ja takie sagi kocham miłością bezwzględną. Będę czekać na drugi tom perypetii rodziny. ” Pojedynek” ma ukazać sie w marcu. Oby.
I jeszcze taka scenka uliczna.
Panowie zatopieni w świecie wirtualnym ( trzeci na przeciwko :D) a malzonka w domu przygotowuje niedzielny ascolański obiad. Jakieś timballo, cannelloni czy domowe tagliatelle. Oczywiście Włoszka dawnego chowu. Bo młodsze korzystają z domowego jadła u mamusi, teściowej lub w najgorszym wypadku :”Pasta dell’uovo” .
U mnie też cannelloni, ale w wersji polskiej. Nasze naleśniki ze szpinakiem, szynką i mozzarellą. Zwinięte i odsmażone na patelni.
I teraz w ramach Rozmaitości taki oto tekst o nadchodzącej pełni. :
I choróbsko obrzydliwe mnie dopadło. Dawno mnie tak nie sponiewierało. Bo chorować w Italii nie jest to łatwo. Po pierwsze nie mam gorączki, a chory jak nie ma gorączki to nie jest to chory. Poza tym V. stosuje metodę zamiatania pod dywan. Jak nie przyjmie do wiadomości, że coś ze mną nie tak to nastąpi cudowne ozdrowienie.
Co prawda kupił wczoraj sam z własnej woli mleko bo widocznie ten kaszel do niego dotarł, ale i tak dwa popołudnia spędziłam w łóżku. Przedpołudnia spędzam na dworze. Teraz też. A, że pogoda się poprawia więc przy 12 stopniach i lekkim słońcu wolę oddychać na zewnątrz, a nie zimnym kamiennym odorem kamienicy. Trzeba przyznać, że V. włącza ogrzewanie, ale też wiadomo jak ono ogrzewa travertino.
W każdym razie sprawdza się mądrość Koziołka Matołka który twierdził:
” jak nie umrze, to żyć będzie” i to dotyczy mnie w całej rozciągłości.
Powinnam wywiesić kartkę:
” Z powodu choroby blog nieczynny”, ale coś tam napisałam.
Czyli jestem na półmetku, bo kapie mi że drugiego oka.
Nie ma lekko. Chyrlam jak stary gruźlik. To przypomniałam sobie stary domowy sposób. Syrop z cebuli. Własne dzieci tak leczyłam, a ostatni raz w hotelu pomógł w kaszlu V.
To syrop nabiera mocy. Bo inaczej udam się do apteki. Nie mam już soku malinowego, bo poprzednim razem się podparłam jedynie miód gryczany z kraju i cytrusy. Nie mam gorączki i tak w ogóle, to poza lekkim osłabieniem i tym kaszlem nic mi nie jest. No chyba że dziś zaczęło mi się lać z nosa.
Ale sama pogoniłam V. z domu ze mną. Na pocztę i tak w ogóle. Teraz w końcu doprawia to ragu.
W sumie nie jest zimno, bo około 8 stopni, ale po tych opadach wilgotno. Czekamy na powrót słońca to zaraz się ociepli.
Czytam i tyle. Kuruję się.
Za to popołudniu ledwie wyszliśmy rozpadało się. Wróciliśmy do domu i wieczór już spędziłam w łóżku. I noc miałam niespecjalnie udaną.
Teraz. to już na pewno będzie z zimowej górki. Jakkolwiek marzec zaczął się tak deszczowo, że V. nawet nie proponował mi wyjścia. Poszedł sam na drugą kawę i zobaczyć czy cokolwiek jest na placach, bo środa czyli targ, a przy okazji kupić chleb.
Ja za to zabrałam się za te kości wieprzowe, co to kupujemy na ragu. Obieranie ich zeszło mi ze dwie godziny. V. też coś w nie najlepszym zdrowiu, bo obiadu nie chciał, za sugo się nie zabrał. Zjadł tylko owoce i poszedł się położyć. Ja wczoraj nawet aspiryny nie wzięłam, bo czułam się normalnie. tylko kaszel mam taki mokry więc lada dzień będzie dobrze. Aspirynę jednak profilaktycznie zażyje wieczorem. Tymczasem na dworze widzę, że się wypogodziło, a nawet świeci słońce. To chyba popołudniu jak będzie podobna pogoda wyjdę.
Skończyłam książkę o duchach i wygląda na to, że będzie kontynuacja. 😀 A zaczęłam Kingę Wójcik kolejny tom o komisarz Lenie Rudnickiej. Powoli wracają do mnie jej losy, bo dość długo nie było kolejnego tomu, a książek przeczytałam w tym czasie sporo.
Luty zakończył się doskonałą statystyka. do 40 000 wyświetleń zabrakło 20. Ale to efekt dwóch sporych zadym na blogu i włoskiego karnawału. W marcu mam nadzieję, że zadym nie będzie jak i karnawału zresztą więc będzie zjazd do normalnego zainteresowania.
Rzeczywiście V. mnie wyciągnął na powietrz WD mimo, że kaszlę. Za to macie mimozowy bonus.
W Rozmaitościach:
Kącik LM
Przerwa na prace domowe i gotowanie , słuchamy muzyki