Lubimy maj, ale niestety na bieg czasu nie mamy wpływu. I nadszedł ostatni dzień majowy. Nie był to najpiękniejszy maj tego roku. Pocieszajmy się, że może czerwiec zrekompensuje nam chłody majowe. W coś trzeba wierzyć i na coś czekać.
Na dworze namacalnie stwierdziłam „pogoda spacerowa”. Ciepło, ale bez sweterka na grzbiecie w cieniu wyskakuje ” gęsia skórka”. Przynajmniej mnie. Słońce na szczęście świeci jak to o tej porze w Italii. Tylko wiatr chłodny.
Poszłam do „rodzinnego” po recepty dla V. i do apteki zaraz potem. A ponieważ połamany dokładnie, to od dziś jemu będę w tyłek walić voltaren. Zobaczymy czy mu pomoże. Może doraźnie.
A to dzisiejsza pogoda w Ascoli.
Na skwerku rozmarynowym wyrosło jakieś ziółko o zapachu, którego nie mogę rozgryźć. Kwitnie na żółto.
W uliczkach pełno stolików i parasoli.
Może popołudniu wybiorę się na jakiś ascolańskiej rekonesans.
Wczoraj zestarzał mi się wnuk. 27 lat, a dopiero w ramach urodzin szliśmy szaleć w „Wesołym Miasteczku” w Parku Śląskim. A babcia wciąż młoda ;D
Zakończyłam cykl dziejący się w zaświatach.
Zaczynam kolejną książkę z cyklu ” Kolory zła” ” Biel”, po ” Czerwieni” i ” Czerni” .
Iglica na gotyckim hełmie wieży mariackiej na tle Pełni Kwiatowego Księżyca AD2021… czy ktoś jest w stanie policzyć ile pełni księżycowych mogli od końca XV wieku oglądać z niej hejnaliści ?!?! fot. Paweł Krzan / www.krakow4u.pl / 26.5.2021
– Wiecie, moją najgorszą randką w życiu, była ta, gdy spotkałam się z facetem, który przez cały czas pisał mi, że ma boskie ciało, a na miejscu okazało się, że miał na myśli Buddę.
– Ja kiedyś poszłam na randkę, zapłaciłam za bilety, popcorn i colę, a typ zabrał sobie resztę od kasjera i schował do kieszeni.
– Moja najgorsza randka, to jak przez pomyłkę umówiłam się z dwoma facetami na raz i spóźniłam się 15 minut. Przychodzę, patrzę, a oni wpatrzeni w siebie, trzymają się za ręce… .
Dzisiejszy cytat w kontekście moich perturbacji z ludźmi:
Kiedy byłam dzieckiem często moja mama zamiast bajek opowiadała mi o Lwowie.
Ten wpis sprzed siedmiu laty jest dla mnie bardzo ważny i dlatego go tutaj przypominam.
Nie ma jak LWÓW – Galeria Lwowska
Data wpisu: 2014-02-01 08:18:52.0
Autor: 2lucia
Zostałam niejako ukierunkowana ( to znaczy moje szare komórki) do napisania tych wspomnień przez moją dziennikową koleżankę, która mieszka teraz we Lwowie. I tak, jak to u mnie bywa… otworzyła się skrzyneczka, w której sobie leżą różne historyjki często bardzo stare.
Lwów był obecny w mojej rodzinie od ” zawsze” . Mimo, że nie mieszkaliśmy nigdy we Lwowie. Przed wojną moja babcia lubiła tam jeździć. Coś tam podobno dziadek kupił ( jakiś plac czy kamienicę), jako lokatę na starość (he he he – ciągle to samo). Kiedy byłam małą dziewczynką opowiadano mi mnóstwo historyjek związanych z tym miastem. A czasy byty, jakie były i o Lwowie oficjalnie się nie mówiło. Mój ojciec o mało, nie stracił stanowiska a może i czegoś więcej, kiedy podczas koleżeńskiej wódki, powiedział:
-Lwów powinien być polski.
Jego osobisty zastępca poleciał z tą rewelacją do UB. Szczęśliwie sprawę zatuszowano.
A w domu mama i babcia opowiadały o Szczepciu i Tońcu, śpiewały lwowskie piosenki.
Kiedy byłam starsza pojawiły się opowieści o lwowskich lwach przed ratuszem. Kiedy koło nich pojawi się lwowianka z nienaruszoną cnotą ( podobno nie przywiązywały wagi do cnotliwych obyczajów) miały zaryczeć.
Moja mama w czasie wojny była kurierką AK i często jeździła do Lwowa. Mówiła świetnie po niemiecku i to jej wiele ułatwiało. Ale też pamiętam opowieść, jak obie z babcią jechały do Lwowa i pomyliły pociąg w nocy w Stanisławowie. Kiedy, już się przesiadły w wagonie było pełno Ukraińców, którzy śpiewali ” Budu lachy riezati”. Siedziały cicho i mówiły ze sobą po niemiecku. O wojennym ” banderowskim” Lwowie, gdzie podczas kontroli dokumentów nie wolno było ich pokazywać a żądać kontroli niemieckiej ( bo podarli i zostawało się bez dokumentów). Czasy były straszne. A mama kochała ten Lwów. I te opowieści o ” orlętach lwowskich ” O ich cmentarzu.
Podsuwane książki, których akcja często była w tym właśnie mieście. ” Słońce w herbie” Kornela Makuszyńskiego i inne … czyli zaszczepiono mi klimat lwowski. Jeden z moich późniejszych adoratorów starszy ode mnie sporo, urodził się we Lwowie. Rodzina została wysiedlona naturalnie i z kuferkiem wylądowała w Bytomiu. My spotkaliśmy się w Krakowie. On urodził sie w 1933 roku więc dużo pamiętał i tak jak każdego chłopaka w jego wieku fascynowała go broń. To od niego słyszałam opowieści o Niemcach wkraczających do Lwowa na pięknych motocyklach i o pierwszym Rosjaninie, którego widział. Z karabinem na sznurku i prowadzącym rower na którym nie umiał jechać.
I później już moja mama płakała, kiedy słyszała, że cmentarz ” orląt lwowskich ” nie istnieje,
że ślady polskości we Lwowie znikają, że jej ukochane miasto sprowadzono do rangi prowincjonalnego miasta. A ono przecież konkurowało z Krakowem ( jak Kraków zamówił kurtynę do teatru Słowackiego u Siemiradzkiego, to Lwów dwa razy większą, też zamówił), to Lwow leży, tak jak Rzym na 7 wzgórzach, to we Lwowie na Cmentarzu Łyczakowskim spoczywają zasłużeni Polacy. Mam pięknie opracowaną książkę „Cmentarz Łyczakowski”. Moja mama spędzała nad nim wiele czasu.
Kiedy pokazały się kasety magnetofonowe kupiłam jej w prezencie ” Piosenki lwowskie”. Kiedy słuchała czasem się uśmiechała
a czasem, jak przy tej płakała.
I kiedy tak przeczytałam wspomnienie mojej koleżanki jakie to piękne miasto, choć zaniedbane wyjęłam wielką rodzinną pamiątkę… zdjęcia mojej mamy we Lwowie w czasie wojny. I pokażę je teraz. Bo jest tam i cmentarz „Orląt” i lwowskie lwy. Na których napis, który też odszedł z tamtą epoką w” Tobie Polsko” ( zawsze wierny). Jak dopowiadała mama.
Zapraszam do ” Galerii Lwowskiej
To właśnie to najcenniejsze zdjęcie ” Tobie Polsko”…
Italia zostawiła ślady i pomniki faszystowskie uważając, że to historia i nie można o niej zapomnieć (choć niechlubna) we Lwowie tego napisu podobno też nie ma. A ja we Lwowie nie byłam. Nie wiem dlaczego? Może boję się skonfrontowania rzeczywistości ze wspomnieniami rodzinnymi?. Myślę, że jednak kiedyś się odważę.”
Po wysiedleniu Lwowian atmosferę lwowską przejął Wrocław. Tam było największe ich skupisko. I pamiętam jak mama po powrocie z jakiejś delegacji we Wrocławiu opowiadała babci:
-Wiesz mamo, pod kościołem we Wrocławiu poczułam się jak we Lwowie. Dwie kumoszki typowo lwowskie stały i plotkowały jak przed wojną.
I tyle dzisiejszych wspomnień.
Wciąż obracam się w zaświatach, ale dziś z nich na pewno wyjdę. 😀
Proszę wybaczyć otwartą formę listu, ale spodziewam się, że gdybym napisała do Pana prywatnie, to nigdy by go Pan nie przeczytał. A ja już nie mogę czekać. Mam 96 lat.
Pamiętam dobrze Polskę przedwojenną, okupację, konspirację, Ravensbrück, zrywy wolnościowe czasu PRL aż po „Solidarność”, która dla mnie była równie ważnym doświadczeniem jak konspiracja czasu wojny. Od sierpnia 1980 r. jestem bliską współpracownicą i lekarką prezydenta Lecha Wałęsy. I właśnie w sprawie Lecha Wałęsy do Pana piszę.
Do Pana, bo to Pan stoi za oszczerczymi atakami na przywódcę sierpniowego strajku, na historycznego przewodniczącego NSZZ „Solidarność”, na laureata Pokojowej Nagrody Nobla, na rozpoznawalną na całym świecie ikonę polskiej bezkrwawej i zwycięskiej rewolucji, na człowieka, który nigdy nie dał się złamać.
Dochodzę kresu mojej życiowej wędrówki i nie będę niczego owijać w bawełnę. Nie chcę wnikać w Pańskie motywacje. Domyślam się jedynie, że są one, niestety, osobiste.
Pamiętam Pana częste wizyty w Gdańsku w centrali „Solidarności” w 1989 r. Wtedy zabiegał Pan o przychylność Lecha Wałęsy, którą zresztą zawsze Pan otrzymywał. Pozował Pan z nim na zdjęciu jako kandydat Komitetu Obywatelskiego „S” przy Lechu Wałęsie w pierwszych wolnych wyborach do Senatu. Wielokrotnie słyszałam z Pana ust peany na temat mego szefa: że to „obok Papieża najsłynniejszy w świecie Polak”, „prawdziwy lider obdarzony genialną intuicją” i „oczywisty kandydat na prezydenta Polski”. Powtarzał Pan wówczas to, co dla wszystkich było oczywiste, i angażował się Pan w jego zwycięską kampanię prezydencką.
Dziś widać, że nie było to szczere i czynił Pan tak zapewne tylko z politycznego wyrachowania. Dopóki się Panu wydawało, że może Pan wpływać na Lecha Wałęsę i nim sterować – zabiegał Pan o jego względy. Dopóki Wałęsa wpisywał się w pańskie polityczne kalkulacje, był wielki i nie było żadnej sprawy tzw. Bolka.
Ale to było kiedyś. Z chwilą, gdy prezydent Lech Wałęsa zwolnił Pana ze swej kancelarii, skierował Pan przeciw niemu te same oskarżenia, którymi wcześniej szantażował Lecha gen. Czesław Kiszczak. Pan i Pana współpracownicy od lat prowadzicie bezprecedensową nagonkę na niego jako „agenta bezpieki”. Palił Pan jego kukłę pod Belwederem, wołał „Bolek do Moskwy”. A pod II bramą stoczni opowiadał Pan, że stoi tam, gdzie kiedyś, a ci, których Pan nie lubi, stoją tam, gdzie stało ZOMO. Nie wiem zresztą, gdzie Pan stał w sierpniu 1980 r. Byłam w Stoczni Gdańskiej przez cały strajk, ale nigdy Pana nie spotkałam. Musiałam mieć pecha.
Nie wiem, dlaczego Pan to robi. Czy to urażona ambicja? Zazdrość wobec jego zasług dla Polski, które stoją w rażącym kontraście do pańskich? Czy wreszcie chęć usunięcia wszystkich prawdziwych bohaterów „Solidarności” po to, by zrobić miejsce nowym, własnym.
Zniesławiając Wałęsę, rugując go z kart historii, zakłamując dzieje „Solidarności”, szkodzi Pan Polsce i sieje zwątpienie w nas, Polaków. Mam w świecie wielu przyjaciół. Wszyscy pytają mnie, czy Polacy zwariowali? Dlaczego własnymi rękami niszczą własne autorytety, dlaczego dewastują międzynarodową pozycję swego kraju?
Wzywam Pana, by zaprzestał Pan ataków na Lecha Wałęsę i okazywał mu respekt i szacunek należny bohaterowi „Solidarności” i twórcy Wolnej Polski.”
Od wczoraj mnie nosi kiedy zobaczyłam te niedoróbki przy likwidacji rzeczy na Lisa. Znowu rano tam poszłam na spokojnie zobaczyć, co i jak. I efekt taki, że popołudniu pójdę jeszcze raz tym razem upuść energii. Tym razem spokojnie wyciągnę do przodu, to co powinno być zabezpieczone.
I muszą to znieść na dół. Poza tym poprzeglądałam to co miało być wywalone. Znalazłam za rozmontowaną szafą dwa dobre nocne stoliki z sypialni. Szuflady pojechały a ich nie było widać, tak poustawiali te części zniszczonej szafy. I doszłam do wniosku, że z kompletu kuchennego zostawię to co dobre. Chyba ze dwie szafki. Zawsze się przydadzą.
W tym momencie poszłam zrobić obiad. Zrobiłam taki warzywny gulasz albo bigos jak zwał tak zwal. Miałam do przerobienia ogromnego bakłażana. A mam dość ciągle grillowanego z tuńczykiem i pomidorami. Pokroiłam w kostkę, dodałam jedną cebulę w krążkach i trzy ziemniaki też w kostkach. Wszystko ze szklanką wody i kostką warzywną udusiłam. Plus pieprz i papryczka ostra. Dodałam trochę przecieru pomidorowego i jako, że my nie wegetarianie pokrojone w kawałki dwie parowki.
Taki „eintopf” , Całkiem smaczny. V. zjadł bez grymasów.
I poszłam upuszczać tę energie na Lisa. Dużo zrobiłam, a jeszcze więcej się wkur…. m. Pierwszy raz widziałam, żeby po zdemontowaniu szafy wszystkie śruby rzucić na podłogę i tam zostawić. Wśród trzęsieniowego gruzu i tynku coś mi zabłyszczało. Patrzę, śruba z szafy. I tak jak ten Kopciuszek szukałam w gruzie śrub. Ile znalazłam tyle włożyłam do pudelka. Potem stwierdziłam, że brakuje mi niestety jednej wiszącej malej szafki z kompletu kuchennego. Charakterystyczna, bo ze szklanymi szybkami i nawet miałam zamiar ja powiesić tutaj na Morani. Była w dobrym stanie. Zniknęła też suszarka na bieliznę też taka stojąca obrotowa. Bardzo wygodna. Jeszcze jak zaczynali demontaż to ją widziałam. Nogi chyba dostała.
Nie zdemontowano baterii przy zlewozmywaku i w łazience. Umywalkę też trzeba chyba zdemontować, bo w łazience wszystko w dobrym stanie. V. w poniedziałek zadzwoni i maja dokończyć pracę, a ja wtedy zapytam o to co nie ma. I na krok się z domu nie ruszę.
Niestety ufność nie popłaca.
Za to znalazłam śliczną jasną skórzaną torebkę, której nigdy nie widziałam. Leżała na ziemi w worku foliowym. Pewnie na szafie lub gdzieś w jakimś szafowym zakamarku była. V. często kupował fajne torebki. Ta musiała skądś wypaść.
I jeszcze zrobiłam zdjęcie z naszego balkonu na balkon sąsiadów. To są wewnętrzne balkony nie wychodzące na ulice.
A to widok na inne balkony i naszą wieżę. Widok z okna łazienkowego.
W ramach atrakcji przepakuję się do nowej torebki, bo trochę plecaki mi się znudziły i tak noszę teraz na jednym ramieniu. To czemu nie torebka?
Czas na odpoczynek w zaświatach.
A od przyjaciółki dostałam kolejne ebooki. Osiem nowych. Nic w czytniku nie ubywa. Cztery przeczytam, osiem dochodzi. 😀
Kawa wypita. Moja kromka chleba z masłem i miodem zjedzona. Idziemy na Lisa. Ma przyjechać samochód i wywieść w końcu te meble do magazynku Ale to nie koniec.
Trzeba wejść w kolejny etap. Ten co nie został zrobiony. Czyli opróżnienie naszego drugiego mieszkania i zniesienie części rzeczy do groty czyli takiej włoskiej piwnicy o stałej temperaturze. Dobrej dla wina i dojrzewania szynek. 😃
Korzystając, że nadjeżdża samochód i moment oczekiwania zrobiłam kilka fotek naszego placu i naszej uliczki. Żeby nimi jeździć trzeba być włoskim kierowcą. Ja często pilnuję lusterka bocznego i zamykam go, żeby nie uszkodzić. Są takie znane nam miejsca.
Oto nasz plac czyli piazza Ventidio Basso i naturalnie róże. Ta wąziutka uliczka to właśnie Lisa. Na rogu mamy teraz lodziarnię i kawiarnię od kilku zaledwie lat.
V. czeka na zewnątrz a ja słucham Celentano .
Już w domu. Meble, te które warto było wywieść już na miejscu. Reszta na śmietnik. Szkoda, że wczoraj nie wymyśliłam hasła ” ograniczonego zaufania ” do Marokańczyków znoszących rzeczy z gory i rozkręcających rzeczy. Mogłam się opalać na balkonie i doglądać. A tak zostawiliśmy klucze i odebraliśmy poza domem. Mnóstwo rzeczy zostało nie zniesionych. Pudla rozwalone, bo rzucali chyba nimi. Worki z pościelą tez. Podejrzewam, że skoro lekkie to zrzucili z balkonu do sieni. I popękały. Wszystko musiałam jeszcze raz przepakować przed transportem. Nigdy więcej nie zostawię samych pracowników. A kasę wzięli sporą. No nic będą poprawki.
Popołudniu idę na zakupy do „Aquasapone”, bo mam Braki w domowych detergentach. A jutro przejdę się na Lisa i postaram się ogarnąć, to co MUSI być jeszcze zniesione. I będę niewidocznie naciskać V. żeby dzwonił do naszego inżyniera od remontu. LM też powinna wieczorem wyjść na spacer.
Wracam do przygód w zaświatach. Dzis skończę ” Ja potępiona” i zabiorę się za kolejny. Ostatni.
A teraz oczywiście DODATEK INTERNETOWY
FOTOGRAFIE
Palcem po zdjęciach
Norfolk
Japonia
Japonia
W Niemczech
Barcelona
W Szwajcarii
GALEIA ŚLĄSKA
Rynek w Katowicach
Rynek w Katowicach
GALERIA KRAKOWSKA
GALERIA MEMÓW I AKTUALNOŚCI
Lucia Modna będzie na dniach opowiadacz o sukienkach. I nie tylko. 😀
Bez widocznej mety, czyli taki raczej długodystansowy. Już rankiem poszliśmy, mimo propozycji samochodowej na Lisa. Jednak mimo, że i mnie do samochodu ciągnęło w ramach uruchamiania V. namówiłam go na poranny spacer. Stale podkreślam, że świt u nas w Polsce i w Italii, dzieli kilka godzin. Tutaj słońce wstaje późno i późno zachodzi. Jak Włosi. To ich rytm życia. Nawet jak wstają wcześnie zwłaszcza Włoszki, kiedy jest upał, to potem odsypiają poranne zmęczenie. Nigdy się na to nie przestawiłam.
Dlatego poranek odczulam chłodny i wyszłam w długich spodniach. Potem było mi gorąco.
Wczoraj zostawiłam pracownikom moje klucze. Zajrzeliśmy i po powrocie pojechaliśmy na większe zakupy. Tu już była moja zgoda na auto. To kolano jednak wciąż mam w odczuciu. Czyli czuję, że mam. A V. ? No cóż nie jest najlepiej.
Wróciliśmy po kilku godzinach odebrać klucze i rozliczyć się finansowo. Wszystko, co najważniejsze jest pod bramą w środku naszej kamienicy. Teraz musi nastąpić selekcja, co do wywiezienia, co do groty czyli naszej piwnicy nieuszkodzonej absolutnie, a co na śmietnik.
To jednak nie koniec. Trzeba wynieść różności z pustego mieszkania drugiego, które będzie też do remontu. Tam nie wyniesiono nic mimo, że V. mówił. A w naszym mieszkaniu jak po wojnie. Zostało lustro na ścianie w sypialni, półki szklane w mieszkaniu. I trochę rzeczy, które trzeba pozbierać z podłogi. jak na przykład rurki do wieszania w zdemontowanych szafach i wieszaki.
Jutro się tam wybiorę rano i spokojnie popatrzę.
Nie ma jak oko kobiety.
Najważniejsze, że jest w końcu ciepło. I ja nabrałam ochoty do życia.
Czerwiec zapowiada się towarzysko. Moje urodziny i jeden ślub. I jakoś się kreci. mimo pełni. Dziś jedna z moich przyjaciółek zapytała, co chcę na urodziny. Ba, żebym to ja wiedziała. 😀
Nabyłam wczoraj trzecią część serii ” Kolory zła” ” Biel”.
A tak, to fb przypomniał, że sześć lat temu byliśmy na wspaniałej wycieczce nad Morzem Tyrreńskim. jednej z najpiękniejszych. Tylu rajskich ptaków jak tam nie widziałam w życiu.
Czytam trzecią część sagi pod tytułem ” Ja potępiona”. Dzieje się. 😀
Dzisiaj DODATEK INTERNETOWY z lekka okrojony. Real mnie wessał i na nic nie mam czasu.
Całe przedpołudnie chodziłam. Bo to już rano poszliśmy z V. na Lisa w związku z tą wywózką reszty dobytku. Niby nie jest to bardzo daleko, bo w obrębie starego miasta, ale jednak . Wróciliśmy do domu i trzeba było facetowi który rozkręcał i znosił meble donieść wody. Zupełnie zapomnieliśmy. Wracając wstąpiliśmy na pocztę, a ja kupiłam chleb i przynajmniej jeden spacer miałam z głowy. V. ledwie chodzi więc wodę zaniosłam ja i na dodatek pojechałam po zakupy. Busikiem. Kolejny raz na Lisa ( mój trzeci) poszliśmy razem. meble nie wyjadą, bo musi człowiekowi ktoś pomóc. Sam tych najcięższych mebli nie zniesie. Na przykład mój kredens kuchenny jest to kawał mebla. Umówi kolegę. Jak nie jutro, to pojutrze. I dopiero kiedy wszystko znajdzie się na dole w sieni przyjedzie samochód i zapadnie decyzja co pojedzie, a co zwyczajnie się wyrzuci. Szafa z sypialni na śmietnik jak i materac. Szafki kuchenne do dyskusji. Zobaczymy. No cóż zalanie i nieogrzewanie zrobiło swoje. Zwłaszcza w sypialni.
Dobrze, że wczoraj zrobiłam do kotletów mielonych zwanych w Krakowie sznyclami w ramach koegzystencji obu kuchni więcej sugo, tak, że dziś tylko na bazie wczorajszego zrobiłam kolejne do spaghetti typu bavette.
I obiad był bez problemów.
Dzieci z życzeniami dzwoniły i jak zwykle się wzruszyłam.
A w Italii wirusowo się poprawia. Mam dane sprzed trzech dni. Zaszczepionych było 32 % w tym około 20 % kompletnie. Włosi planują wyjazdy wakacyjne więc na wszelki wypadek wolą mieć szczepienie zaliczone. Dziś podano, że nowych kontaktów pozytywnych jest około 3 tysięcy, a 11 tysięcy nowych wyzdrowień. Ilość zgonów wciąż spora około 200.
Tak, że trochę mi się humor poprawił. No i pogoda. Rano w cieniu było 19 stopni, a około południa w słońcu 31 stopni.
Popołudnie planuję odpocząć po przebieżce dzisiejszej. Już jestem w Niebie czyli w drugim tomie ” Ja anielica”.
Tyle z doniesień domowych i osobistych.
DODATEK INTERNETOWY
Porady kulinarne i praktyczne
FOTOGRAFIE
Palcem po świecie
Holandia
Szwajcaria
Japonia
Edynburg Szkocja
Bali
Wąwóz rzeczny Oregon USA
Z kwiatkiem
W Kąciku Mola Książkowego
Niedawno pisałam o przeczytanej książce ” Kołysanka Lwowska” pierwszej części ” Dwóch miast”, która bardzo mi się podobała i niecierpliwie czekam na tom drugi.
Przeglądając rodzinne dokumenty natrafiłam na pożółkłe świadectwo szczepienia. Nie, nie moje, mojej cioci. Świstek pochodzi z roku 1963 i potwierdza, że ciocia przyjęła preparat przeciwko ospie prawdziwej. Epidemia we Wrocławiu rozpoczęła się oficjalnie 15 lipca, ciocię zaszczepiono 18. A więc działano błyskawicznie. Numer w górnym prawym rogu kartki mówi, że tamtego dnia była 534 w kolejce. Preparat podawano w Państwowej Inspekcji Sanitarnej przy ul. Św. Elżbiety 3/4.
Variola vera szalała we Wrocławiu do września. Pacjentem zero był funkcjonariusz SB, który wrócił z Indii. W mieście odciętym od świata zachorowało wówczas ponad 80 osób, 7 zmarło. Zaszczepiono wtedy 2,5 miliona mieszkańców Dolnego Śląska.
Spoglądam na swoje zaświadczenie o szczepieniu przeciwko COVID-19 i myślę, że historia lubi się powtarzać. Nie tylko w książce. O epidemii ospy i o tym, jak żyło się Szubom w tamtym oblężonym przez kordony sanitarne Wrocławiu przeczytacie w drugim tomie cyklu. #dwamiasta#lwowskakołysanka
A jak codzienność, to chwała Bogu normalność. Nadal ciepło. Co prawda nie tak jak przed kilkoma laty o tej porze, co widać po zdjęciach
Co widać również po lodach i opaleniźnie, ale jest ciepło. Dziś rano rozstałam się z kołdrą, która wciąż jeszcze była w pościeli. Za kilka dni zaniosę ją wyprać do pralni samoobsługowej, bo do pralki nie wejdzie. Wyjęłam cienką pikowaną narzutę pod którą śpi się w czasie przejściowym. Przed prawdziwym włoskim latem, kiedy wystarczy prześcieradło.
Zrobiliśmy drobne zakupy. V. nie czuje się najlepiej więc dłuższe spacery mam zarezerwowane dla siebie. Jutro o 8.30 przychodzi na Lisa ekipa do zdemontowania mebli. I być może jutro wyjadą do magazynku. Tak, że zapowiada się nerwowy dzień.
Niezawodny fejsbuk przypomniał moje fotki sprzed sześciu lat. Oprócz lwich paszczy w Ascoli na murach kwitną kapary. Są bardzo dekoracyjne. W tym roku jeszcze nie kwitną.
W moim osobistym kąciku czytelniczym kończę pierwszy tom sagi Bereniki Miszczuk. Jeszcze jestem w Piekle, które bardzo mi się podoba. Relaks pełny. Polecam na wakacje.
A skoro dziś domowo, to w DODATKU INFORMACYJNYM :
Wkładka domowa.
Trochę filmików o ciekawych przepisach na słodkości.
Nie powinno być problemów z zapisaniem przepisu.
Kolejny przepis.
I jeszcze dwa.
A tutaj bardzo ciekawe sposoby na ułatwienie sobie życia. Sama z kilku na pewno skorzystam.
Wreszcie. Wreszcie wczoraj była prawdziwie ciepła prawie letnia niedziela. Wybrałam się na spacer. V. niestety ma kłopoty z chodzeniem i nawet jazda samochodem nie wchodzi w grę. Siedział wiec w domu, a ja sobie poszłam na spory spacer. Dla mnie to żaden problem. Zwłaszcza w Ascoli.
Zawsze tylko mam problem, gdzie.
Wczoraj postanowiłam zejść nad Castellano dopływ Tronto.
Zanim weszłam na tak zwany szlak czyli ulicę wzdłuż murów odgradzającą Starówkę od Castellano ominęłam wspinanie się po urokliwej, ale stromej uliczce.
I znalazłam się w szerokiej alei ocienionej z jednej strony starymi drzewami.
Wypatrzyłam takie dziwne kwiaty w szkolnym zapuszczonym ogrodzie. Ciemnoróżowe.
Zajrzałam do kilku ogródków. Z krsnoludkami.
A nawet spotkałam smutną królewnę Śnieżkę czekającą na zapracowane krasnoludki.
Aleja biegła dalej. Wysoko pojawiły się ruiny fortecy na zamkowym wzgórzu.
A stąd rozpoczyna się łagodne zejście nad Castellano.
Znalazłam skrót i naturalnie nim zeszłam. Mijając dziką białą różę i jak co roku powój z ogromnymi białymi kielichami.
I tutaj spotkałam identyczne kwiaty jakie rosły w szkolnym ogrodzie. Białe.
Zerwałam ich trochę postanawiając uzupełnić o te w innym kolorze kiedy będę wracać do domu.
Znalazłam kolejną ścieżkę bardzo stromą, która wyprowadziła mnie na powrotny spacerowy szlak.
I wracając uzupełniłam bukiet. Oto on.
Piękny zrobiłam spacer. W słońcu i nareszcie w prawdziwie włoskiej temperaturze o tej porze,
Przypominam, że kolację po włosku można zjeść taką jak my. Pomidory i mozzarella uzupełnione o świeży ogórek.
Skończyłam cykl Wioletty Sawickiej o losach polskiej rodziny na kresach i ich przyjaciół. Podobała mi się. Mam tylko jedno zastrzeżenie do zakończenia. Odniosłam wrażenie, że autorka postanowiła nagle zakończyć i sprowadziła zakończenie do kilku stron. Szybko wyjaśniając dlaczego tak się powieść kończy. Może i dobrze, bo zakończenie pozytywne mimo złych przeczuć.
A dla odstresowania zaczęłam cykl Bereniki Miszczuk autorki ” Szeptuchy”.
Fajnie się czyta.
To teraz DODATEK INTERNETOWY
FOTOGRAFIE
Palcem po świecie
Japonia
Irlandia
Irlandia
Kabul
Filipiny
Natura
Z kwiatkiem
Orchidea divina
Ciekawostki
Sprzedam camping
Wieszak dla pianisty
Wczoraj wszędzie królowały zdjęcia z tęczą. Są i tutaj.
Od wczoraj od imienin mojej mamy nie umiem się z tych przeróżnych rodzinnych wspomnień wyplątać. Poszperałam trochę w swoim archiwum. Szukałam starych zdjęć mamy ze Lwowa, którego już nie ma. Na szczęście znalazłam. Ale najpierw chciałam przytoczyć moje wspomnienia, które poświeciłam mamie w „Życiorysie PRL em malowanym”.
Jak mamę kocham
Urodziła się 18 lat, przed najstraszniejszą z wojen. Miała na imię Helena. Otrzymała to imię, na cześć, aktualnej narzeczonej ukochanego „wujeczka” brata ojca. I ona nie lubiła swojego imienia, obwiniając rodziców, o jego nadanie. Tym bardziej, że do owego małżeństwa, nie doszło ( wujeczek ożenił się z panią, która miała na imię Maryla). Według wróżb, imię Helena, nie przynosi szczęścia. I, rzeczywiście, nie była najszczęśliwszą z kobiet, w rodzinie.
Jest, dużo zdjęć mojej mamy. Jedno, ( które zaginęło), lubiłam najbardziej. Rozpuszczone, bujne włosy, a dookoła głowy, zapleciona, jakaś „wierzbowa”(?) gałązka. Była z pokolenia „Kolumbów „. Wojna, zabrała jej, najpiękniejsze lata dziewczęce. Nie zabrała jej życia, a o śmierć ocierała się często. Ale, jeszcze nie ma wojny. Mała Helenka, jest dziewczynką, która mieszka z rodzicami i młodszym bratem na urokliwej wsi. Do Tarnowa, jeździ tylko zdawać egzaminy do kolejnej klasy szkoły podstawowej. W Tarnowie zamieszka prawie na stale, kiedy stanie się uczennicą pensji im. Elizy Orzeszkowej. Wujeczek ( jej chrzestny ojciec) przywozi ukochanej bratanicy prezenty. Nazywa ja ” bratanką, ptaszką i gwiazdeczką). Jest, już wysokiej rangi oficerem i kiedy we Lwowie, wstępuje do sklepu z zabawkami, zlatują się wszystkie sprzedawczynie, żeby pomoc, przystojnemu panu, wybrać prezent, dla dziewczynki. Przynoszą najpiękniejsze lalki. Nic, z tego. Moja mama, nigdy nie lubiła bawić się lalkami. I dlatego w prezencie wujeczek, przywozi jej, pięknego …konia, na biegunach. Lubiła natomiast bawić się domkiem dla lalek ( też prezent od ojca chrzestnego, kupiony w Wiedniu). Jak, ja jej tego domku zazdrościłam ( czegoś takiego, w czasach mojego dzieciństwa, nie można było kupić).
Kiedy poszła na pensję, zamieszkała na stancji, a w dwa lata później, w Tarnowie wynajęła mieszkanie moja babcia, która doglądała edukacji, juz 3 dzieci ( dwójkę siostrzeńców dziadka). Mama była wychowywana surowo. Nie miała cywilnych, wyjściowych sukienek. W wieku 17 lat Ciociababcia podarowała jej, pierwszą jedwabną sukienkę. Czerwoną. Moja babcia, uważała, że dla ” panienki w wieku szkolnym” najodpowiedniejszy do wyjścia, jest mundurek, lub na specjalne okazje biała bluzka i granatowa spódniczka. Do śmierci nienawidziła, tych kolorów łącznie.
Była bardzo zdolna. Dziadek mój, wybrał dla niej pensję o wysokim poziomie. Popularnie nazywano tę szkołę ” hajderkiem”, tyle chodziło do nie niej Żydówek z zamożnych domów. Mama miała wśród nich mnóstwo przyjaciółek. Kiedy do katoliczek na lekcje religii przychodził ksiądz prefekt ( którego, moja mama nakryła, jak popychał parasolem szkolny zegar, bo się śpieszył (ksiądz, nie zegar), do Żydówek, przychodził rabin, a dziewczęta niewierzące miały inne zajęcia.
Miała po maturze mieć wszystko. Sukienki, zabawy, kuligi.
I co? Wybuchła wojna.
Jest 1 września 1939 r. Mama jest, już po maturze, zdanej z wyróżnieniem. Ze swoim ojcem, widzi na niebie niemieckie samoloty. Wojna. Dostaje wiadomość od wujeczka, że będzie przejeżdżał w nocy, przez Tarnów, jadąc na front. Ojciec chrzestny, jest już dowódcą pułku w Równym ( na kresach polskich) w stopniu pułkownika. Mama wraz z moim dziadkiem, jadą na stację, żeby zobaczyć pod oficerską czapką ukochaną twarz i zza szyby pożegnalne skinięcie ręką, kiedy pociąg wolniutko przejeżdżał, przez dworzec. Nie wie jeszcze, że przed nim kilka dni życia. Zginął w obronie Tomaszowa Mazowieckiego 5/6 września 1939 r. Już po wojnie mama odnalazła, jego wojenny grób w okolicznym lesie. Kiedy byłam podlotkiem, zabrała mnie tam. Pamiętam, żołnierski grób z brzozowym krzyżem i informacyjną tabliczką: płk Stanisław H.
Później, przeniesiono mojego wujkodziadka na piękny cmentarz wojskowy. W podzięce władze Tomaszowa Mazowieckiego, nazwały szkołę jego imieniem i jedną z ulic. Moja mama doczekała tej uroczystości i wraz ze mną była na niej, oddając Izbie Pamięci swoją relikwię. Ostatni list ( karteczka) napisany przez wujeczka 2wrzesnia 1939 r. z numerem poczty polowej.
Jest, taka piosenka ” Wrzosy, wrzosy, lila mgła, gdzieś we wrzosach, chłopakpadł, o poranku srebrnej rosy, zapłakały po nim wrzosy. ” kiedy słyszała, tę piosenkę, zawsze płakała.
W kwietniu 1940 roku umiera mój dziadek. 19-letnia mama, bierze na siebie ciężar utrzymania domu z moją babcią ( nieprzystosowaną do życia po śmierci dziadka) i młodszym 17-letnim bratem. Znajduje pracę, jako tłumaczka ( języka niemieckiego w tarnowskim „Plonie”).Jest śliczną dziewczyną i przysparza, jej to mnóstwa kłopotów.
Na czym to ja skończyłam?…. Acha na urodzie mojej mamy( odziedziczonej zresztą po Ciocibabci).
Mama, jak przystało na osobę wychowaną w patriotycznej rodzinie, ubóstwiająca „Trylogię ” Sienkiewicza, ( co przekazała mi w genach) zaczęła działać w konspiracji w sekcji tzw. ” fałszywych dokumentów”. Często jeżdzi do Lwowa, jako kurierka .
Dokumenty, te były robione, na podstawie autentycznych metryk urodzenia, osób nieżyjących, które dostarczał konspiracyjny ksiądz. „Przyszywany” brat mojej mamy, z którym się wychowywała, tak zaangażował się w działalność konspiracyjną, że Niemcy wyznaczyli nagrodę za jego złapanie. Mama przygotowała mu dokumenty na nazwisko Kazimierz Lipiński. Imię, było zawsze prawdziwe, na wypadek spotkania kogoś, kto głośno krzyknie:
– Kazik.
A Kazik odruchowo zareaguje). Matką, Kazimierza Lipińskiego była Marcjanna z Padykułów. Wujek ukrywał się pod postacią dostarczyciela…..barana rozpłodowego. Mama po latach, zastanawiała się, jak Niemcy nie zwrócili uwagi na elegancką ( niebieska sukienka, biały płaszczyk) dziewczynę, która na dworcu, obcałowuje, zarośniętego, obdartego typa z …. baranem na postronku
Mama wpadła, jak to się kiedyś mówiło ” w oko” oficerowi SS. W gabinecie dyrektora stała ogromna szafa z zasłoniętymi, żółtymi firankami drzwiami. Kiedyś usłyszano pytanie
-Wo ist di Blondine?
Przerażony dyrektor, wsadził mamę do szafy. Pech chciał, że ów SS-wiec, wszedł do gabinetu. Oboje zamarli. Mama w szafie, dyrektor na zewnątrz. Oboje myśleli, co będzie, jeżeli Niemiec zapyta?
– Co pan trzyma w takiej ogromnej szafie?
Wszystko skończyło się dobrze. Była to ostatnia wizyta Niemca, przed wyjazdem na front.
Wojna w Tarnowie skończyła się wraz z wkroczeniem Wojska Polskiego ( radzieckiego też). Mama poleciała witać żołnierzy. W tzw. „gaziku” jechał przystojny porucznik, który, kiedy zobaczył mamę, posłał dyskretnie za nią żołnierza, żeby zobaczył, gdzie mieszka. Wieczorem porucznik meldował się na ul.Zielonej ( a może Kaczkowskiego ?).
Tak poznali się moi rodzice.
Ojciec nie należał do gatunku ” wiernych mężów”. Był tak przystojny, że jedna z moich ciotek powiedziała do mamy z westchnieniem
– Halinko ( już nie Helenko), temu mężczyźnie, to chyba się, żadna kobieta nie oprze?
Rozwiedli się, kiedy miałam 8 lat. Mama wzięła, walizkę, babcię, mnie i psa. Po raz kolejny organizowała życie. Udało jej się. Czasem, kiedy przeglądam pamiątki po niej, czuję ulotny zapach jej perfum ( cale życie ” Soir de Paris „) i wydaje mi się, że za chwilę stanie w drzwiach, zawsze piękna i elegancka. Prawdziwa „dama z portretu”.
Na opowieść ze Lwowa zapraszam w przyszłą niedzielę. Ze zdjęciami, które zatrzymały ten polski Lwów. I miejsc, których już nie ma.
A teraz będę dziękować. Bo to dzięki Wam mój blog wczoraj przekroczył MILION wyświetleń. Tylko przez dwa lata i niecałe trzy miesiące odkąd po likwidacji Bloxa przeniosłam się tutaj.
Te cyfry zaprzeczają teorii spiskowej, ze blogi odchodzą w przeszłość, że ich czas się skończył. Chyba jednak nie jest tak źle.
Pewnie byłabym niemożebnie zdziwiona, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem.
Wczoraj nastawiłam nawet budzik na 7.30, żeby spokojnie wypić kawę i przed dziewiątą znaleźć się na Lisa. I na wszelki wypadek, bo u mnie zmęczenie objawia się bezsennością.
I rzeczywiście ” biała noc”. Oka nie zmrużyłam. Budzik wyłączyłam przed sygnałem. Kawę wypiliśmy i potem telefon powiadomił V., że wprawdzie coś się będzie dziać, ale inaczej. Po pierwsze o 9.30 spotkamy się z facetem, który tylko zobaczy ile tego jest i się do tego przymierzy, a samochód w przyszłym tygodniu. W międzyczasie przebrałam się, bo zrobiło się zimno. Słońce za chmurami i znów kurtka i spodnie.
Facet pojawił się o dziesiątej i okazało się, że jest to ten sam Marokańczyk, który odłączał w kuchni media. Tym razem będzie rozkręcał meble i przygotowywał do transportu.
Jak będzie gotowy przyjedzie transport i zabierze wszystko do magazynu.
Najpierw pomyślałam, że mogłam wczoraj wziąć to powoli, ale w sumie ja mam spokój.
Czyli klasyka.
-Piano, piano.
Dziś pojechaliśmy wobec tego po zakupy i około jedenastej wyszło słońce i zrobiło się gorąco. Na moment, bo już teraz słońca nie ma a wilgoć straszliwa. Wszystko pleśnieje. Trzeba pilnować pomidorów i innych warzyw w lodowce. Nawet cebula dziś pokryła się pleśnią i musiałam solidnie obrać z wierzchu.
Wczoraj skończyłam cykl Macieja Siembiedy i zmieniłam klimat. Mimo tytułu sugerującego klimacik w stylu bo ja wiem Ireny Zarzyckiej (kto nie zna niech sobie wygoogluje. 😀 ) okazał się ten cykl: Wiek miłości, wiek nienawiści bo to znowu trzy części wciągający. O losach Polaków w zaborze rosyjskim w przededniu i podczas wybuchu I Wojny Światowej. Autorka Wioletta Sawicka
Pierwszy tom
przeczytałam. Czytam
I przede mną tom trzeci
I dobrze, że nie sugerowałam się tytułami i okładkami. Zaufałam autorce, bo pisze dobrze. A kresowe historie bardzo w modzie. Po ciszy nastąpił do nich powrót.
A dzisiaj jest dla mnie też dzień wspomnień. Urodziny mojej Mamy. ( z Życiorysów PRL em malowanego )
Imieniny mojej Mamy
22 maja to święto Heleny, Świętej zresztą. W moim Tryptyku Rodzinnym, opowiadałam, dlaczego moja mama nie cierpiała swojego imienia. Ale imieniny obchodziła nie w marcu, jak większość Helen, ale właśnie w maju. Kochała bez i konwalie i dlatego w domu zawsze na stole podczas świątecznego obiadu stały w wazoniku konwalie.
Dzień imienin mojej mamy to był pracowity dzień dla mnie. Gdzieś tak od 16-go roku życia, do moich obowiązków należało przygotowanie tac z około, 200 kanapeczkami, które lądowały u mamy w pracy, ( bo tam też były obchody – czasy były inne). Ale to nie był takie zwykłe kanapki. Po pierwsze były malutkie, na jeden kęs, a po drugie niesamowicie różnorodne. Wymyśliłam i stało się to tradycją, że te przegryzki robiłam na malutkich suchych precelkach. Najpierw na stole ustawiałam produkty potrzebne do przygotowania tych fantazji. Podstawę stanowił biały tłusty twarożek, który ucierałam na kolorowe masy:
– z papryką,
– z sardynkami,
– ze szczypiorkiem,
– pieprzem.
Te twarożki stały w miseczkach i stanowiły bazę. Obok przygotowywałam maleńkie plasterki rzodkiewki, ruloniczki szynki, plasterki kiełbasy fantazyjnie wywijane, maleńkie plasterki korniszonów, kawałeczki śledzia, kawałeczki sardynki, tarte na grubej tarce jajko na twardo, paprykę konserwową i wściekle ostre kawałeczki węgierskiej peperone, którą można było kupić. Nawet markę pamiętam. „Balaton” się nazywała. Nie mogło zabraknąć maleńkich grzybków, które na tę okazję marynowała moja babcia.
Zasiadałam przy stole i tworzyłam kolorowe cudeńka. Z reguły po 10. Nakładałam na precelek kolorowy twarożek i tworzyłam kompozycje, co 10 zmieniałam koncepcję, żeby nie umrzeć z nudów. Osobno były precelki śledziowo – sardynkowe, chociaż serki pod nimi były różne. Te kanapeczki układałam od razu na tacach wyłożonych zieloną sałatą. I kiedy, już ich było właśnie około 200, jechały do mamy pracy.
Kiedy dzień imienin przypadał w tygodniu nie szłam do szkoły a mama pisała mi usprawiedliwienie, że z powodów rodzinnych nie mogłam być na zajęciach szkolnych.
Prawdę pisała.
Powrót mamy z pracy to było corso kwiatowe. Było ich tak dużo, że popołudniu większość zanosiłyśmy do kościoła przy klasztorze Cystersów. W domu zostawała druga partia prezentów, czyli bombonierki z czekoladkami. Układało się, je na szafie i głównie ja i babcia załatwiałyśmy ten problem. Mama wtedy słodyczy nie jadła poza gorzką czekoladą. Na mamę czekał w domu odświętny obiad, dzieło, już mojej babci.
Wszystko, co lubiła:
Młode kurczaki ( po pół na osobę), z tzw. u mnie w domu ” nadziwką „, młode ziemniaczki z koperkiem i pierwsza w domu właśnie podczas imienin mamy mizeria ze śmietaną.
O ile udało nam się dostać, były też szparagi z masełkiem i bułeczką tarta. Jeżeli udało się dostać kawior, na przystawkę było jajko z kawiorem, (ale uczciwie mówię, nie zawsze). Czasem musiał wystarczyć narodowy śledź.
Alkohol też był i radziecki szampan też.
Był oczywiście ulubiony mamy tort – dzieło babci. Tort makowy z kremem cytrynowym.
Otwierało się najbardziej okazale pudełko czekoladek. Jakie te bombonierki były piękne. W aksamitnych pudełkach ze złotą lub srebrną obwódką ( te najładniejsze zostawały, jako pudelka na różne skarby domowe). Były pudełka w formie kasetek i zwykłe kartonowe z reprodukcjami obrazów, krajobrazami itp.
Ostatnim etapem imienin mojej mamy był nasz wspólny wypad do sklepu, gdzie mama fundowała sobie piękny ciuch na imieniny. Zwykle była to krakowska „Moda Polska” lub „Telimena”. Jedną taką sukienkę odziedziczyłam po niej. Była to klasyczna szmizjerka w łączkę, ale z kaszmiru, która po latach wróciła do mody. A sukienkę skróciłam i nosiłam, ją kilka lat. Myślę, że tam gdzie, jest ze swoimi przyjaciółmi też obchodzi imieniny.”
I to dzisiaj wszystko. Mam nadzieję, że odeśpię tę minioną noc.
Ludzie nie widzą ultrafioletowego światła. Ale istoty z mikrokosmosu, tak! Czy zastanawialiście się kiedyś, jak motyle lub pszczoły widzą kwiaty? Cóż, teraz wiemy. Fotograf Craig Burrows zrobił zdjęcia kwiatów w świetle ultrafioletowym. Nic dziwnego, że pszczoły i motyle tak bardzo je kochają! Avatar.
W Bytomiu na ulicy Piekarskiej kursuje linia 38 – jest to jedna z najkrótszych linii tramwajowych w Europie, jej długość wynosi 1350 metrów, a czas przejazdu 6 minut. Jest w całości jednotorowa i nie posiada pętli torowych na przystankach końcowych.
Świeżo wybudowany hotel „Cracovia” w 1965 roku. Zbudowano go dla Polskiego Biura Podróży „Orbis”, które było jego właścicielem do 2011 roku. Posiadał 510 miejsc noclegowych, olbrzymią restaurację, kasyno, kawiarnię, salę konferencyjną czy spory parking.
Był jednym z największych i najnowocześniejszych hoteli w Polsce. Przestał działać w 2011 roku, kiedy to kupił go deweloper planując wybudować w jego miejscu mieszkania z lokalami usługowymi. Od 2016 roku, kiedy to wpisano go do rejestru zabytków, stał się własnością Muzeum Narodowego w Krakowie.