Śmierć jednej mojej zasady

Z uporem maniaka twierdziłam, że po moim trupie cerata na stole kuchennym w moim domu. I chyba z racji tego, że jestem pół żywa załamałam się, kiedy kolejny raz po założeniu czystego obrusa za dwie godziny należałoby go zmienić.

V. siedzi przy tym stole i tam toczy się jego działalność. Pali, pije wino i naturalnie je rozlewa. Produkuje posiłki z dużą ilością pomidorów. Przelewa, rozlewa i brudzi w niewyobrażalny sposób.   A jako prawdziwemu Włochowi plamy na obrusie mu absolutnie nie przeszkadzają. A ja cierpię i nawet nie umiem zamknąć oczu.

I dlatego dziś się załamałam. Kupiłam ceratę na stół w charakterze imitacji obrusa, bo to ” cudo” jest wykończone materiałową falbanką. Zawsze jakiś ozdobnik. Mam nadzieję, że będę ją często zmieniać z racji wypalanych dziur przez papierosy V.

A teraz informacje o mym zdrowiu. Dziś zaliczyłam wizytę u rodzinnego. I o dziwo przychylił się do moich sugestii, że to nie żadna ” lombagia” jak z uporem maniaka wmawiało mi pogotowie a ” nevralgia” czyli to czego jestem pewna.

I skończyło się na zastrzykach i to z cortisone czy jak to tam się pisze.

Sześć dni silniejsze i sześć dni słabsze. Już sobie władowałam pierwszy,

Miejmy nadzieję, że pomogą, bo Quintana  w niedzielę.

Upał straszliwy a więc jeszcze na życzenie pokazuję tradycyjny włoski przecierak do pomidorów. images (1)

A jak większa ilość to można i tak 😀camp_conserva_pomodori2.jpg

A teraz z rozmachem zaczynam:

” LETNI DODATEK KULINARNY CZYLI MOJE PRZEPISY.”

Ostatnia część moich włoskich wspomnień.

” W zapachu włoskiej kuchni czyli badante ze Wzgórza Czterech Wiatrów”.

Dziś ROSÓŁ, jaki się jada w Abruzzo.
Podam oryginalną ilość produktów. Oczywiście przy mniejszej ilości stołowników trzeba je sporo zmniejszyć. Rosół był z kury i cielęciny. Plus warzywa, jak u nas, ale ze skórką z cytryny. Wiadomo kura gotuje się długo i ta włoska też była twardą. Wcześniej wyjęłyśmy cielęcinę a kura dalej siedziała w rosole. Rosół się gotował a Giuliana wyjęła ogromną miskę i wbiła do niej 20 jaj. Rozbiła je trzepaczką, posoliła i wlała:
0,5 litra mleka
0,5 litra wody
480 g mąki i trochę oliwy z oliwek.
To było ciasto na naleśniki.
Ciasto ubiłyśmy na zmianę ręczną trzepaczką. Dopiero na koniec pomogłam sobie mikserem. Ja tam taka staroświecka nigdy nie byłam.
Z tego ciasta piekłyśmy też na zmianę górę cieniusieńkich naleśników.
Kiedy naleśniki są gotowe, zwija się je w takie ruloniki z tartym parmezanem w środku. Na osobę na pierwszy rzut idzie 5 takich naleśników. Układa się je na talerzu i zalewa gorącym rosołem.
Wcześniej w rosole gotuje się ziemniaki ( tak około 3 na osobę).
Ziemniaki wraz z marchewką gotowaną i cielęciną oraz kawałkami kury stanowią drugie danie. Mięso polewa się, czym kto chce, majonezem, keczupem lub rewelacyjnym sosem Giuliany z papryki.

Przepis na ten sos będzie chyba następnym przepisem z „Kuchni Giuliany”.

W oczekiwaniu na sierpniowe dni do jutra.

 

Między bólem a bólem

Tak właśnie usiłuję egzystować. W przerwach bólowych zajmuje się dodawaniem ebooków na nowego Kindle mojej przyjaciółki, który to Kindle wyraźnie ma humory i momentami odmawia współpracy. Ale jakoś trochę mi się udało.

Poza tym mam serdeczną prośbę do Hani Onyks o rozszyfrowanie prezentu, który moja kuma dostała na urodziny. Ja oczywiście nie wiem, bo mądra jestem wtedy kiedy Ty mi powiesz, co to za kamienie. Poleciłam zrobić fotki. Kamienie są z lekka przezroczyste

. Z góry dziękujemy za konsultację naszemu ekspertowi.

A,że  sezon na pomidory, to zanim rozpocznę szaleństwo kulinarne z przepisami z ” Zapachu włoskiej kuchni czyli badante ze Wzgórza Czterech Wiatrów” ostatni przepis z ” Opowieści ascolańskich i innej włoszczyzny”.

LETNI DODATEK KULINARNY CZYLI MOJE PRZEPISY”

” Wszystko Czerwone ” – zwłaszcza pomidory
Środa, 24 sierpnia 2011 r.

Już teraz rozumiem, czemu P. nalegał na czerwone kafelki w kuchni. Podejrzewałam a teraz mam pewność. Pomidory są czerwone, sok z pomidorów też, to tak na czerwonych kaflach nie widać. Ale umyć i tak je trzeba. Te kafelki.
No wiec misterium się dokonało. Wreszcie byłam świadkiem robienia prawdziwego przecieru pomidorowego w domu włoskim. Zawsze, ktoś mi dostarczał gotowy. Jakaś ciotka, kuzynka, zaprzyjaźniona Włoszka. A wczoraj przyłożyłam do tego rękę – polską rękę. Żadna filozofia. Bez konserwantów z pięknych włoskich pomidorów. Nabyliśmy wczoraj 5 kg po 0,33 euro. Wyszło prawidłowo, czyli około 5 litrów i jeszcze sugo na jutro.
Najważniejsze, jest takie ustrojstwo do przecierania pomidorów, które jest w każdym włoskim domu. P. kupił drugie większe, bo mniejsze to jest do przecierania ziemniaków na kluski. Właśnie myślę, czym by to zastąpić w Polsce. Żaden mikser, ma być ręcznie przetarte.
Pomidory w garnku zostały zalane woda i zagotowane przez moment. Później całe ze skórką wrzucane systematycznie do ” przecieraka ” i siłą  jednego osła, czyli Luci, przetarte solidnie. To, co zostało, czyli pestki i skórkę nie wyrzuca się a jeszcze raz przeciera się z wodą  I z tego, właśnie powstało sugo na jutrzejszy obiad.
Ten przecier pomidorowy został wlany do słoików i dodana do niego została świeża bazylia. Bez soli i cukru i niczego z przypraw. Tylko bazylia. Słoiki zamknął mistrz męską siłą i w garnku zostały całe zalane wodą i zagotowane. Koniec. Oto włoska ” passata “, czyli przecier pomidorowy na sugo.
Ja jeszcze opisałam słoiki i usunęłam ślady czerwonej działalności.
Teraz wypada mi powiedzieć, że nawet pomidory po włosku nie stanowią dla mnie tajemnicy. I oczywiście zaraz się tą tajemnicą podzieliłam. Kto lubi działać w kuchni i kocha kuchnię  włoską zapraszam do działalności pod hasłem ” Wszystko czerwone – zwłaszcza pomidory „.

Nie znamy dnia ani godziny

Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie ma z nami już Hani Uznańskiej. Jeszcze w dniu swoich imienin  podziękowała serdecznie za moje życzenia  dla wszystkich Ann. Zastanawiałam się czy o tym smutnym fakcie napisać  Pomyślałam jednak, że Hania nie  miałaby nic przeciwko temu.  Przyjaźniłam się z Hanią wiele lat. Od początku mojej wirtualnej przygody z Dziennikami Twojego Stylu. Przyszłyśmy do DTS prawie równocześnie.  Hania miała nick „Hanka56 lub 57 „. Ja jak zwykle Lucia. I przez wszystkie lata pisałyśmy do siebie i prywatnie i na kontach blogowych, bo Hania była  od wielu lat blogerką .

http://bazgrolandia-hanki.blogspot.com

Była ciepłą otwartą osobą o poczuciu humoru. Doskonale wychowaną i pełną talentów.  Grała na pianinie. Pisała, robiła piękne zdjęcia . Uwielbiała czytać.  Od kiedy obie miałyśmy czytniki elektroniczne wymieniałyśmy się książkami.  Gust książkowy miałyśmy podobny z wyjątkiem „kryminałów ” których Hania nie lubiła a ja tak. Pamiętam jak cieszyła się z prezentu na rocznicę ślubu.  Dostała wymarzone pianino.  I jak kochała swoją maleńką wnuczkę. Nigdy nie udało mi się pierwszej wysłać prywatnych życzeń świątecznych. Zawsze od Hani nadchodziły pierwsze.

Opowiadała na blogu o festiwalu Eurowizji i przeczytanych książkach.

Nie napiszę żadnego pożegnania. Napiszę tylko:

Będzie Jej bardzo brakowało .

Żeby się zgadzało statystycznie

Pojawiam się na chwilę, żeby powiedzieć, że niestety nie czuję się jeszcze w formie. Atak trwa, chociaż teraz ( żeby nie zapeszyć) ciut ciut lepiej. Ale tak to jest musi rzeczywiście upłynąć czasu ” nie mnożko” żeby ból ustąpił.

Jutro odwiedzę tego konowała zwanego rodzinnym lekarzem i może coś od niego wydębię sensownego.

Rano V. praktycznie zmusił mnie do wyjścia z domu i to nawet mnie postawiło do pionu. Oczywiście samochodem, ale że nad ranem przeszła burza z solidnym deszczem to temperatura była ochładzająca.

Dlatego dzisiaj tylko coś dla miłośników bakłażana. Kolejny mój autorski przepis.

” LETNI DODATEK KULINARNY CZYLI MOJE PRZEPISY:

BAKŁAŻAN ZE SZPINAKIEM.

„Bakłażan raz jeszcze

Bakłażan pokrojony i posolony mocno, leży i ocieka sokiem, który trzeba skrupulatnie zlewać.
Szpinak już zrobiony w wersji włoskiej to jest z czosnkiem i cytryną, przesmażony na oliwie. Powinien być wymieszany z jajkiem, ale dziś z uwagi na dietę nie daję jajka ani śmietany. Też dobry. Ale jepszy z powyższymi dodatkami. 
Później bakłażany obtoczę w mące i usmażę na oliwie na złoto z obu stron.
I do garnka. Warstwa bakłażanów, na to szpinak i pieprz i znów bakłażany. Wszystko razem zalać beszamelem i zapiec. Ja bez beszamelu, podduszę z oliwą.”

Smacznego.

 

Trzeci włoski świat czyli zderzenie z ascolanskim pogotowiem ratunkowym

Właśnie zamierzam złożyć skargę na ascolanskie pogotowie na którym wczoraj wylądowałam.

Cały  dzień trzymał mnie atak wedlug mnie nerwobólu. Żadna tachipirina brana według zaleceń nie pomagała.  Kiedy wieczorem prawie chodziłam po ścianach  V.zadzwonił po pomoc mojej koleżanki a ta stwierdziła że nie ma na co czekać i wezwała  pogotowie . Przyjechali i stwierdzili że wygląda to na kolkę i pojechałam . V.zostal w domu pod telefonem bo u nas była  ” biała noc i pełno  policji a on miał wino we krwi.

Na pogotowiu ponieważ czynnosci życiowe u mnie utrzymywały się bez zagrożenia  zejścia po 1.5 godzinie zobaczyla mnie lekarka. Zrobiła usg i zleciła analizy. Wreszcie dostałam kroplówkę. A nawet trzy po to żeby po ostatniej ból trochę ustąpił.

Byla druga w nocy. Nie wzięłam włoskiej  komórki na którą V.dzwonil. A mnie o tejże drugiej w nocy wypisali a na stwierdzenie że ból  dalej jest usłyszałam :

To ból  mięśniowy i trzeba czasu żeby ustąpił .

Zalecenie: tachipiryna.

Na moje pytanie:

Jak w nocy dostanę  się do domu?- usłyszałam:

To już nie nasza sprawa.

Chciałam wezwać taksówkę .   Nie dość że  numer dostałam dopiero od nocnego portiera przy bramie to oczywiscie nie odpowiadał a taksówek w Ascoli normalnie jeżdżących nie ma. I tak otumaniona kroplówkami ze skołtunionymi włosami w domowej sukience i w  narzuconej podomce i w klapkach z torebką i teczką moich dokumentów poszłam piechotą do domu.

Nie zadzwoniłam do V.bo tego otępiała nie wymyśliłam. Z komórki z numerem polskim.

Pogotowie jest w dzielnicy od domu 3 kilometry . Idzie się pustkowiem nad rzeką .

Doszłam . Ale uważam  za karygodne wypuszczenie pacjenta z dolegliwościami na  bruk w środku nocy.

Ciekawe gdyby w tym pustkowiu zostałabym napadnięta lub zemdlona leżała na jezdni bo chodnika nie ma kto byłby pociągniety do odpowiedzialności. A atak mnie trzyma. Zrobilam sobie zastrzyk z voltarenu i nigdy więcej ascolanskiego pogotowia.

V.w domu spal z telefonem przy uchu. A ja nie zadzwoniłam . Nie wymyśliłam tego otumaniona bolem i kroplówkami . Trzema.

 

Dzień specjalny

Dzisiaj przepiękne IMIENINY . Obchodzą ANNY. Najlepsze życzenia dla moich ulubionych noszących to piękne imię. A jest ich tak dużo, że nie mogę wszystkich wymienić poza przyjaciółką z Polski  która zajmowała w moim sercu specjalne miejsce i kiedyś dla niej powstała ta opowieść, którą włączyłam do ” Życiorysu PRL em malowanego ”

Ale i wszystkie inne Anny ściskam serdecznie. A jest ich i tutaj na blogu sporu.

Dla Was moje miłe ta stara piękna piosenka.

Od Świętej HANKI .

Nie nie będzie o pogodzie, zimnych rankach i wieczorach, będzie to opowieść nostalgiczna. Jest takie miejsce w mojej pamięci… Miejsce specjalne. To ” ogródek ” jak na działkę mówimy na Śląsku. Ogródek mojej przyjaciółki Anny, zwanej przeze mnie Anią, Anulą, przez jej męża Anusią a czasem Anną. Ania w rewanżu oprócz zdrobnienia imienia używa formy ” panie B. ( od nazwiska). Ogródek Ani to miejsce piękne, zadbane tak, że kiedyś nasz, przyjaciel K. powiedział do mnie:

   – Lucy, ja wchodząc do ogródka Ani , zastanawiam się, czy przed furtką butów nie zostawić.

Ogródek przechodził różne metamorfozy( jak i nasz kraj). Na początku była tam i część warzywna. Pan ogródka, zapraszał na ” oberiby „, jak na Śląsku nazywa się kalarepę, były pomidory, truskawki, maliny. Pozmniejsza świadomość o truciznach dostających się do ziemi wyparła cześć jedzeniową. Pozostały na obrzeżach maliny, później borówka amerykańska. Była piękna altana a właściwie jest z dużym tarasem, na którym przetańczyłam całe noce na imieninach i innych uroczystościach czy spotkaniach towarzyskich. Byłyśmy trzy: Ania, ja i trzecia, która odeszła przed 20- tu kilku laty za wcześnie. To właśnie my trzy, zaczynałyśmy, każdą imprezę, od tzw. ” trzech szybkich ” dla rozkręcenia się. Była piaskownica, huśtawka, ( na której przysiadłam raz, po trzech szybkich i film mi się urwał na trochę), miejsce pod ognisko i garnek z ” pieczonkami „. Ale czas biegł. Na miejscu piaskownicy powstał trawnik. Huśtawkę zastąpił hamak a miejsce pod ognisko, grill. Pani ogródka sadziła, co raz to nowe kwiaty, altanę porosły powojniki. Miłością do clematisów ( powojniki) zaraziłam się i ja. Ale wiele lat później.

Ile wspomnień? Ile żartów? Ile szalonych rock and roll- i?  I, Abba ze swoimi melodyjnymi przebojami i ówczesna miłość mojej przyjaciółki, do której pozostał w niej sentyment, Krzysztof Krawczyk. Nazywałyśmy, jego przeboje ” poscielówami, “ale, jak miło tańczyło się te melodie, flirtując niewinnie z obecnymi panami.

Moja przyjaciółka to perfekcyjna pani domu, mimo, że całe życie pracowała umiała zorganizować dom tak, że chodził, jak szwajcarski zegarek. Jej kolorowy ogródek, szalone dziewczyny z tamtych lat, obowiązkowo ciasto z galaretką, alkohol bez obawy o wątroby i syndrom dnia następnego. To jest wspomnienie.!!!

A w „LETNIM DODATKU KULINARNYM CZYLI MOICH PRZEPISACH” 

… mój ulubiony schab z jabłkami ( kotlet ) a la P. Jest pyszny … Kotlet naturalnie.

Kotlet schabowy ( z kością lub bez) nie rozbijamy, kiedy za gruby troszkę można pobić trzonkiem drewnianym noża. Ma być schab nie karczek.

Solimy, pieprzymy, paprykujemy, dodajemy rozmaryn i na patelni, grillowej zaczynamy obsmażać bez tłuszczu podlewając tylko czerwonym winem.

Gaz ma być ” ostry „. Kiedy mięso zaczyna mięknąc dodajemy jabłka. Obrane, wydrążone i pokrojone w dość grube krążki.

Te jabłka są też posolone, popieprzone solidnie

Wszystko razem się poddusza. Jabłka na mięsie i obok. Kiedy jabłka miękkie, koniec. Można jeść z kawałkiem chleba również podpieczonego, na grillowej patelni.”

Miłego Dnia Moje Anny. :*

Mieszanka poburzowa

Burza cichnie. Z mojej strony są wciąż burzowe pomruki, ale jestem zadowolona, że przynajmniej w formie awantury z piekła rodem udało mi wywrzeszczeć mój osobisty pogląd na stosunki na linii V. a jego dzieci. Nigdy mi się to nie udało wcześniej. A to dobre wychowanie nie pozwalało mi na jednoznaczne określenie tego stosunku a to V. przerywał mi swoim wrzaskiem każdą próbę podjęcia tematu. Ale dotarło i nawet wysłał sma do córuni, ze ja się źle czuję i trzeba by mi pomóc. Bez odpowiedzi jak do tej pory.

Atmosfera z lekka napiętą. W końcu nie pierwszy raz. Przeżyję. Przypłaciłam to nawrotem nerwobólu niestety.

W takich nerwowych chwilach podwójnie uciekam w książki. I tu też przy czytaniu czwartej części ” Owocu granatu ” pani Marii Paszkowskiej zdenerwowałam się.

Otóż akcja zaczyna się w roku 2000 potem się cofa do chwili zakończenia tomu trzeciego. Jedna z głównych bohaterek ma w 2000 roku plus minus 78 lat. czyli jest w wieku mojej mamy w roku tym 2000. Ba jest ode mnie kilka lat starsza.

Autorka pisze:

” Starsza pani przyklękła przy dziecku. W dopasowanych dżinsach, modnych czarnych sztybletach i śnieżnobiałym  swetrze z luźnym golfem wyglądała jakby miała o kilka dekad mniej. niż ktokolwiek mógłby przypuszcza, oceniając po zmarszczkach pokrywających jej twarz…. „

I wszystko dobrze. jednak potem autorka używa formy staruszka.

” Tu prawda? – powiedziała staruszka ”

I tu się we mnie zagotowało. Ani moja mama ani ja obecnie  nie czuję się staruszką. Staruszka to osoba bardzo wiekowa a na dodatek o wieku widocznym ze wszystkiego. Ruchów, ubrania itp. Prawie stojąca ” nad grobem” a nie latającą z wnuczka samolotem w dżinsach. sztybletach i golfie.

I  ta staruszka mnie zbulwersowała. Ale widać i panie korektorki też tak uważają, że jak ktoś ma 70 lat to jest własnie staruszką, jakby nie można prowadzić narracji w innym słownictwie. A można, bo jest sporo sympatycznych określeń dla wieku bohaterki. Ewentualnie posiada ona imię.

Potem jednak wracamy do 1979 roku i bohaterka czyli ” staruszka ” po 21 latach znów  staje się Elżbietą.

Jednak niesmak zakłócił mi czytanie.

Tak dalece, ze nawet dzisiejszy blog zakończę.

Acha a ” LETNI DODATEK KULINARNY CZYLI MOJE PRZEPISY ? Jest.

Włoska fasolka, po bretońsku a la P.

Środa, 11 maja 2011 r.

Żeby znów nie było, że ja tylko po wycieczkach latam i na szmaty zerkam, a w domu nie ma, co do garnka włożyć, to wreszcie się ” wykokosilam ” z potrawą, która ja strasznie lubię, właśnie w wersji P, którego doceniam teraz, ( kiedy moja kompania, uwielbia jeść, naturalnie włoskie potrawy i ja stoję przy garach). Mnóstwo rzeczy się od niego nauczyłam, robiąc za podkuchenną. I tak właśnie jak to danie, sycące i trochę ciężkie ( można pomóc sobie kielonkiem czystej, lub w wersji włoskiej czerwonym winem). Cały smak polega na tym, że na targu w Italii kupujemy pieczone ratki świńskie ( takie, jak u nas na galaretę, ale z golonką). Są to ratki od słynnej „porchetty” ( tej całej rolady wieprzowej), pieczonej z różnymi przyprawami

Żeby uzyskać smak zbliżony, trzeba się poświęcić i polskie ” nóżki ” + golonka upiec w piekarniku do miękkości też z różnymi ziołami wg gustu.

Kiedy już mamy upieczone i mięciutkie nóżki, obieramy starannie z kości ( zupełnie tak, jak do galarety).

W rondlu, dusimy sporo cebuli drobno pokrojonej, wkładamy mięso, dodajemy pieprz i ostrą paprykę i wszystko zalewamy pomidorami z puszki w formie kremowej konsystencji, mogą być i pomidory z puszki raczej bez skorki pokrojone ( i tak się rozgotują).

Kiedy smakowo „widać”, że pomidory i mięso się połączyło, na sam koniec dodajemy fasole typu ” Jaś „, którą w Italii nazywają „hiszpańską” i kupuje się ją przeważnie w puszkach.

Wy możecie naszego, Jaśka namoczyć i ugotować wcześniej i potem połączyć z pomidorami i nóżkami.

Potrawa na chłodny wieczór na kolację fantastyczna, a nawet, można ją wsadzić do słoików i podeprzeć się, kiedy mamy ” lenia ” na gotowanie..

Przykro mi tylko, że wegetarianie, tego nie skosztują.”

Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej.

 

 

 

Tego jeszcze nie było

Będę bluzgać i rzucać kurwami. Ostatecznie na blogu to prawie tak jak w samotności chociaż nie całkiem. Bo rzucanie kurwami w samotności na nic się nie przydaje. Wentyl bezpieczeństwa mi puścił. I to za sprawą Lisa. Poszłam tam dzisiaj i kiedy znów zlazłam kilka razy z rzeczami z naszego poddasza to coś we mnie pękło. A na dodatek pojawił się V. niby w trosce, że  zabierze to co chcę zabrać do domu.

Odebrałam to jako kontrolę a nie żadną pomoc. Gdyby chciał rzeczywiście mi pomóc przyjechałby po mnie na koniec a nie w trakcie zajęć. A tak wlokłam się piechotą  i busem przy 40 stopniach do domu.

I wtedy jak wróciłam poleciały te kurwy, szklanki i wyryczałam wszystko.

Że mam dość. Że V. nikt nie pomoże a zwłaszcza jego ukochane dzieci. Synuś byk 33 lata wyżarty na mamusinym wikcie, dwudziestokilkulatka córcia wredna i druga lalunia, co o mało się nie zsikała ze strachu jak raz weszła do domu na Lisa. Nawet do głowy im nie przyjdzie pomóc. Tylko ja siedemdziesięciodwuletnia stara baba muszę mieć siły, bo oczywiście V. jej nie ma.

Jakie to tłumaczenie, że oni pracują. A ja mam dość. Nie dość, że mam na głowie ukochanego tatę i nic ich nie obchodzi tylko pewnie marzą, żeby umarł i została dla nich kasa to jeszcze myślę o mieszkaniu na Lisa.  A Lucia najwyżej  niech spierdala do Polski.

Nie będę przepraszać za słownik, bo tak właśnie myślę.

Wszystko na Lisa spakowałam ja. Wszystko podczas tułaczki pakowałam ja. Ileż  można.

Wentyl bezpieczeństwa puścił.

A V. się obraził.

I niech spierdala daleko ode mnie, bo nie ręczę za siebie.

 

Wtorkowe różności

Tydzień rozpoczęłam niezwykle pracowicie. Miałam jak to mówimy na Śląsku ” szwung do roboty”. Mimo powrotu upałów rano załatwiłam prasowanie a potem skoro osobisty miał dzień siedzenia w domu poszłam sobie  na Lisa i tam znów coś uporządkowałam. Tak myślę, że jeszcze kilka razy i wszystko będzie przygotowane do wywiezienia. To znaczy meble i to co jeszcze spakuję a nie zabiorę tutaj.  Ano niech mieszkanie stoi puste i czeka na remont.

Jak wróciłam do domu, to już takiego ” szwungu do pracy ” nie miałam. Ale jak to w domu zawsze coś się dzieje .

Z racji tych kolejnych upałów na kolację był nasz firmowy bakłażan w wersji ” na zimno”. Czyli najpierw grillowany na specjalnej patelni, potem na nim tuńczyk w oliwie z puszki ( oliwa odlana). A na nim pomidor z cebulką, z pieprzem, solą i tą oliwą z tuńczyka. Polany jeszcze cieniutką strużką oliwy z oliwek.

A na uzupełnienie arbuz z lodówki.  Na deser.

A dzisiaj od wczesnych godzin porannych byliśmy na Starówce mojej ulubionej. I tak powstał album ” Wokół piazza del Popolo”. Wiem, że są problemy z otwarciem albumów z fb i dlatego zamieszczę tutaj całość. Bo moje Ascoli jest naprawdę unikatowe.

Część pierwsza

Część druga.

A potem mieliśmy dość kręcenia się w ścisłym centrum i pojechaliśmy na spacer. Bocznymi drogami w górę

z widokiem na leżące w dole Ascoli

i coraz bliższą Ascensione.

I teraz pokażę wam coś, co można spotkać tylko w Marche i to w naszej okolicy. Takie skały nazywają się „calandri”.

Nie znalazłam niestety nic na ich temat. Dojechaliśmy aż na moje ” Wzgórze Czterech Wiatrów” z którego patrzyłam na AscoliIMG_1874 u a leżące u stóp AscensioneIMG_1877 i stamtąd zjechaliśmy do Ascoli. Zatoczyliśmy kółko. 😀

I mimo, że był niby przepis, to jednak

„LETNI DODATEK KULINARNY CZYLI MOJE PRZEPISY”  być musi.

Fragment ” Opowieści ascolańskich i innej włoszczyzny”

…Drugi raz zdumiałam się niemożebnie, kiedy słuchałam włoskiego programu o robieniu domowego makaronu, z którego słyną niektóre miejscowości, jak np. Campofillone ( cudowny w smaku makaron).

Otóż na 1 kg mąki bierze się 10 jajek i już. Żadna woda, tylko mąka i jajka. W tej proporcji.

Jeżeli, któraś pragnie na Święta do polskiego rosołu, zrobić własnoręcznie włoski makaron ( cieniutko krojony, lub piękne wstążki)… To oto przepis.

1kg mąki

10 jaj i własnoręczne wyrobienie i pokrojenie… A smak, zapewniam rewelacyjny”.

I to dzisiaj już koniec. 😀

Wśród wspomnień

Bardzo lubimy i lubiliśmy Acquasanta Terme. W miniona sobotę pojechaliśmy po drodze do Colle zobaczyć jak tam nasze siarkowodne ciepłe źródło w grotach.

I dobrze się stało, że jest moja opowieść, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Acquasanta Terme.  I od niej zaczniemy.  🙂

KOLEJ NA ACQUASANTA

ODWINIĘTE Z PAMIĘCI

23 marca 2010 r.

 Pełna nazwa brzmi Acquasanta Terme i ta druga część właściwie wyjaśnia, czym jest to urokliwe miasteczko, położone na spadzistych zboczach doliny środkowej Tronto, oddalone 18 kilometrów od Ascoli Piceno.

Moje pierwsze spotkanie z Acquasanta odbyło się w upalną środę. P. zadzwonił do mnie i powiedział:

– Włóż od razu kostium kąpielowy.

Włożyłam, myśląc, że jak zwykle pojedziemy nad morze. Ale nie. Wybrał drogę w przeciwnym kierunku.

– Dokąd jedziemy i po co mi ten kostium?

– Zobaczysz. Niespodzianka.

Ano niespodzianka to niespodzianka. Lubię.

Malownicza droga pięła się trochę pod górę. Na świetlnym drogowskazie przeczytałam: Acquasanta Terme.

Terme – i tajemnica kostiumu kąpielowego zaczęła się wyjaśniać. Wjeżdżając do prześlicznego miasteczka, mijaliśmy przytulone do siebie domy, pnące się tarasami do góry. Widać było też wieże kościelne. Jak się później dowiedziałam, jeden to kościół San Giovanni z 1039 r., a drugi Świętej Magdaleny z 1338 r.

Droga skręciła do parku położonego na skarpie nad brzegiem rzeki. Wysiedliśmy. Patrzyłam z góry na prześwietloną słońcem rzekę, w której widać było ryby i kolorowe kamienie. Po drugiej stronie rysowała się stroma skarpa, a jeszcze wyżej groźny masyw górski.

W pewnym momencie dobiegł do mnie śmiech. Spojrzałam w dół, a tam w zakolu rzeki dostrzegłam mały naturalny basen pełen roześmianych dzieci i dorosłych. Z groty, z wysokości kilku metrów do basenu spadał z ogromnym łoskotem pełen piany wodospad. Za wodospadem było trochę wolnego miejsca; siedzieli tam śmiałkowie, którzy przez ten wodospad przechodzili.

– Popatrz na drugą stronę drogi – powiedział P.

Spojrzałam. Po przeciwnej stronie spod mostu wydostawała się para, a ja wyraźnie poczułam zapach zgniłych jaj. Przyjrzałam się uważniej: otwarta, tajemnicza grota wypełniona wodą, a w niej kolorowe czepki kąpielowe.

– Czas na nas – powiedział P.

Do barierki przyczepiona była zwyczajna drabina, po której – po sforsowaniu owej barierki – zeszliśmy w dół. I znaleźliśmy się obok otwartego baseniku z wodospadem. Myślałam, że nasza kąpiel będzie tu; nic podobnego. Trochę w głębi zauważyłam kilka prowizorycznych stopni ułatwiających wdrapanie się do kamiennej groty. Weszłam. Na hakach wbitych w ściany groty wisiały ciuchy, torby, a na ziemi poniewierały się klapki we wszystkich kolorach i rozmiarach. Znalazłam wolny hak i tam zostawiliśmy moją sukienkę, szorty i koszulkę P., nasze klapki i torbę z ręcznikami.

Przez boczny otwór groty, z której spada wodospad, zaczęliśmy wchodzić do środka. Dla bezpieczeństwa w wodzie zanurzony został gruby sznur, którego należy się trzymać, żeby się nie poślizgnąć na kamieniach. Woda tam jest przyjemnie ciepła i płytka. Powoli szliśmy tym podziemnym strumieniem pod górę, mijając kolejne groty; było trochę głębiej, tak po kolana. Co chwilę natrafialiśmy na wystające z wody głazy, których ostre krawędzie zostały już lekko stępione przez wartki nurt wody.

Za ostatnią kamienną przeszkodą – owa tajemnicza grota, którą widziałam z góry. Mroczno. Po jednej ścianie z górnej groty spływała z hukiem kaskada wody. Woda sięgała mi do piersi. Zanurzyłam się po szyję, znajdując pod sobą kamień, na którym mogłam usiąść i oprzeć się o ścianę groty.

Było tam sporo osób. Wszyscy zanurzeni, z błogim uśmiechem na twarzach. I ja również poczułam po chwili, jak zaczął spływać na mnie spokój.

Ciepła woda masowała całe ciało. Nie miałam niestety czepka, by móc tak jak P. stanąć pod spływającym z góry silnym strumieniem wody, który jest doskonałym biczem wodnym.

Następnym razem pamiętałam o czepku i to nie tylko dlatego, że nie lubię, jak mi się woda wlewa do uszu. Woda w grotach jest bowiem pełna minerałów (zawiera też jod i żelazo) i – jak to określają Włosi – „zjada opaleniznę” i nie tylko, przez nią czernieje też srebro. Bałam się, że zje mi też farbę z włosów i wyjdę z kąpieli w kolorze nijakim.

Wracając tą samą drogą, musieliśmy mocniej trzymać się sznura, jako że szliśmy w dół. Czułam przyjemne zmęczenie.

Na dworze oślepiło nas słońce i dopadł upał. Ciuchy wisiały w tym samym miejscu; nic nikomu się nie przydało. A w kieszeni szortów P. zostawił komórkę, jakieś monety, papierosy i zapalniczkę.

Weszliśmy po drabinie do góry i dopiero wtedy rozpoczęło się zwiedzanie najbliższej okolicy. W owym parku znajdował się Zakład Leczniczy. Leczą tam schorzenia skórne, choroby dróg oddechowych, głuchotę i choroby kobiece. Dowiedzieliśmy się tam, że groty były znane już Legionom Rzymskim. W owych źródłach leczono rany i wzmacniano nadwątlone w bojach siły.

W pobliskim barze wypiliśmy kawę i poszliśmy zobaczyć nieczynny już niestety (podziemne wody zmieniły kierunek) naturalny basen i nieczynne również łazienki.

Ostatnim punktem zwiedzania był malutki kościółek (bardziej kapliczka), usadowiony na parkowym pagórku.

I dzień dobiegł końca.

 

Takie było moje pierwsze spotkanie z Acquasanta Terme.

Tych spotkań było jeszcze kilka.”

Kiedy już wiecie jak to było z moim pierwszym spotkaniem w Acquasanta to wracam do soboty.

Zatrzymaliśmy się na parkingu obok. Trochę panoramy, bo jest to miejsce ze wszech miar urokliwe.

i poczułam znajomy zapaszek ” zgniłych jaj „. W dole z szumem spadała kaskada ciepłej wody z groty. IMG_1746Tworzące się jeziorko okupowali wielbiciele kąpieli siarkowych.

Jednak w dole po drugiej stronie, gdzie widać wodę w grotach nie dostrzegłam żadnego czepka kąpielowego.

Niestety wejście do grot zabite na głucho. Tylko zewnętrzna część dostępna dla osób czekających na zbawienne działanie źródła.

Do niego jednak prowadzi tak niebezpieczne zejście po drabince, że V. raczej się chyba nie zdecyduje. Ja pewnie bym się odważyła, bo jestem jednak trochę lżejsza.

Pomyślimy jak to zorganizować. Kiedy już zrobiliśmy stosowny rekonesans pojechaliśmy dalej . I o tym już opowiadałam.

Wracając do Ascoli znów zahaczyliśmy o znajome miejsce Ponte d”Arli

i stary ale bardzo jary rzymski most.

I to były ostatnie fotki jakie w sobotę zrobiłam.

Wracamy do kontynuacji:

„LETNIEGO DODATKU KULINARNEGO CZYLI MOICH PRZEPISÓW”

Znowu na słodko.
Oj słodko
Sobota, 26 marca 2011

Za mikser i miskę złapałam, ale nie z powodu soboty tylko znalazłam tabliczkę czekolady ( gorzkiej), której ja nie jem, na stole. P. wyciągnął ją na światło dzienne jako hasło ” chcę coś słodkiego”, ale na wszelki wypadek, uniosłam brwi do góry i zapytałam, o co chodzi z tą czekoladą?
– Mam cos upiec?
Nieśmiało pokiwał głowa, bo ostatnio na ” krzywy dziob ” jesteśmy. Ale, że ja wybaczająca jestem, bo włoski charakter tak ma i pamiętliwa też nie, ( no wszystko ma swoje granice), to upiekłam ciasto pomarańczowe, czyli zwykły keks z czekoladą w kawałkach, skórka własnej roboty i nasączone sokiem z czerwonej pomarańczy.
Ciasto baza uwzględniająca cholesterol p.P. bo ja tego cholerstwa w życiu nie miałam i boleję, że muszę piec z ograniczeniami ( mało jajek, masełko won … ech… życie.
Ciasto szybkościowe, bo wszystko do miski, czyli:
250 g mąki przesianej z 2 łyżeczkami proszku do pieczenia
100 g cukru
3 jajka
1 szklanka oleju, jaki pod ręką. Ja wzięłam słonecznikowy.
Najwięcej pracy przy pokrojeniu czekolady 100g – owej, kostka na cztery.
Jajka utrzeć z cukrem mikserem porządnie, dodać przesianą mąkę z proszkiem, dodać olej i wszystko zmiksować. Wrzucić skórkę pomarańczową i czekoladę. Wymieszać, wyłożyć do foremki wysmarowanej i wysypanej bulka tarta. Włożyć do nagrzanego piekarnika i piec około 30- 35 minut w tem.180°. Po upieczeniu nasączyć sokiem z pomarańczy.
Jeść najlepiej po wystudzeniu, kiedy kawałki czekolady wrócą do pierwotnej konsystencji, żadne cudo, ale smaczne ciasto do popołudniowej kawy.

I tak zaczęłam poniedziałek. Od wspomnień wymieszanych z teraźniejszością. Jutro normalny zapis dnia dzisiejszego. Udanego tygodnia sobie i Wam naturalnie też życzę.