W kółko

Szczęśliwie klinika Villa San Marco jest 1,5 km od domu. W tygodniu mogę spory kawałek podjechać, ale wczoraj trochę pochodziłam. Pierwszy raz byłam o 11.30 i spotkałam się u V. z G., jej mężem i Juniorem. Vipery nie było i chyba nie dzwonią do siebie z ojcem. Potem poszłam o 17- tej. W południe wróciłam samochodem, a popołudniu podjechałam 3/4 drogi. Za to powrót znów 1,5 km. i chyba po tych wszystkich sensacjach dopadł mnie kryzys, bo źle spałam. Budziłam się, co dwie godziny, a od wpół do piątej nie spałam. Wstałam i w ramach relaksu wyprasowałam to, co było do prasowania. Wróciłam do łózka, a ósmej zadzwonił V., żeby przyjść wcześniej, bo nie ma co palić. W ogóle już zdążył się pokłócić ze wszystkimi o to palenie. Nawet na zewnątrz na posesji jest zakaz palenia. Wczoraj widziałam, że zjada wszystko. No i może dziś będą po piętnastej te wyniki. To mu je zaniosę. Byłam rano, ale też się z nim pokłóciłam. O wszystko ma pretensje i nic mu się nie podoba. Jednak za jakiś czas zadzwonił i oczywiście czeka na mnie popołudniu. Skoro ma siłę się kłócić, to chyba jest silniejszy.

Skończyłam serię milicyjno- policyjną w 2022 r. I chyba to koniec. Za to będzie powrót do lat dziewięćdziesiątych, bo o prokuratorce Bocian jest tylko tom pierwszy. A więc jeszcze z bohaterami całej serii na pewno się spotkam.

A ja w ramach poprawy humoru kupiłam cały ośmiotomowy cykl Ryszarda Ćwirleja, który stał się moim ulubionym „kryminalistą”. Cykl jest kryminałami retro. W starym Poznaniu. Akcja zaczyna się w 1926 roku, a cykl nazywa się „Antoni Fischer” Ale wcześniej zaczęłam czytać cykl o dziennikarzu Marku Engelu i naturalnie znów mnie wessało. Tak, że pewnie będzie to czas Ryszarda ĆWIRLEJA.

Jeżeli dziś znowu będę mieć kłopoty ze spaniem, to będę czytać do oporu. W ramach wspomnień opowiem przy okazji moje doświadczenie z bimbrem w czasach PRL- u. Bo nawet ja doświadczyłam tego procederu. Za wyciągnięcie z zakamarków mojej pamięci tej historii odpowiedzialna jest moja przyjaciółka Aga T., która czytając ” Milicjantów z Poznania” nie może uwierzyć w nagminne picie Polaków. A czasy były takie, że bez wódki nic się nie załatwiło.

W Ascoli zakwitły jaśminy i w pobliżu unosi się zapach, który bardzo lubię.

W Kąciku LM

Do jutra.

Dzień Bloga Otwartego

Bardzo ciekawy temat podpowiedziała Krysna. Czym chcieliśmy być wierząc w istnienie reinkarnacji.

Pozwoliłam sobie przytoczyć definicję reinkarnacji.

Reinkarnacja (również: metempsychozatransmigracja; łac. re+in+caro, carnis „ponowne wcielenie”) – pogląd, według którego dusza (bądź świadomość) po śmierci ciała może wcielić się w nowy byt fizyczny. Np. dusza jednego człowieka może przejść w ciało nowo narodzonego dziecka lub zwierzęcia czy nawet według niektórych poglądów rośliny[1].

Zobrazowanie kolejnych inkarnacji

Samo słowo reinkarnacja jest zestawieniem dwóch członów: inkarnacja (wcielenie) i przedrostka re- (oznaczającego powtórzenie czegoś). Dosłownie więc reinkarnacja oznacza powtórne wcielenie.”

Ja sama tak naprawdę nie wiem. Z natury jestem niedowiarkiem i specjalnie nigdy się w ten temat nie zagłębiałam. Ale pamiętam pewną rozmowę z moją mamą. Powiedziałam:

-Wiesz Mami ( bo tak mówiłam do swojej mamy) ja chyba w poprzednim życiu byłam kotem. Stąd ta moja miłość do kotów i łatwość nawiązywania z nimi kontaktu

A teraz odwrotność. Już chyba nie chciałabym być kotem. I tak naprawdę nie wiem kim chciałabym być. Może jak już napisała Kasia sobą, ale z obecnym doświadczeniem?

Ale chyba nie. Bo i czasy byłyby inne więc na co mi obecne doświadczenie. Może jednak spełniłabym swoje marzenie o graniu w teatrze i chciałabym zostać aktorką. W każdym razie a może rzeczywiście powinnam zostać lekarką jak uważała moja mama twierdząc, że mam predyspozycje. Nie wiem.

A, co i tym napiszecie Wy.

Jestem

A właściwie za chwilę będę w domu. I przede wszystkim serdecznie dziękuję że byliście ze mną dzisiaj. To bardzo pomogło. Jak już pisałam V. był już tak osłabiony i zmęczony , że sam zadecydował o wezwaniu pogotowia. Pojechał, a ja za nimi autobusem, bo karetka nie zabierze nikogo wiecej. Kiedy przyjechałam miał kroplówkę i za chwilę zabrali go na badania i wizytę. Czekałam w poczekalni ze dwie godziny. Potem mogłam do niego wejść. Okazało się, że szpital pełen i znaleźli mu miejsce w klinice Villa San Marco w Ascoli na szczęście. To taka sieć prywatnych klinik raczej krótkiego pobytu i wykonywania badań i drobnych zabiegów.. Chyba lepiej, bo pokoje mniejsze. Jest sam w dwójce plus telewizor. Pojechaliśmy tam około piętnastej. W międzyczasie miał jeszcze jedną kroplówkę. Tym razem mogłam się z nim zabrać. Klinika San Marco jest w samym Ascoli choć poza ścisłym centrum. Mogę kawałek podjechać ale w sumie mogę też dojść na piechotę. W tygodniu łatwiej, bo nasz busik jedzie w tamtą stronę i połowę drogi mogę zaliczyć.

Zainstalowałam go, przekazałam lekarce, co najważniejsze. Najważniejsze są te wyniki wczorajszych badań. Jak będę je mieć zaraz muszę im dostarczyć. O szesnastej poszłam do domu. Przebrałam się zabrałam wodę do picia do V. i poszłam do szpitala kolejny raz. Wizyty są od 11.30 – 13 i od 17-19. Tak, że rano będę miała trochę luzu. V. cały dzień nie jadł dopiero o tej 17.30 kolację. I radość dla mnie. Dostał ryż gotowany bez soli i niczego więcej i ugotowane ziemniaki też bez niczego. Gdyby coś takiego zaproponowałbym w domu nie zjadłby. A tu jadł, a więc ten szpital mu się przyda. I jest spokójnieszy i on i ja. Wiem, że jest pod opieką, a w domu raz że nie słucha, dwa, że przecież ja nie fachowiec medyczny.

Zaraz się położę i będę czytać. Cały dzień byłam w kontakcie z G., która pracowała cały dzień. Jutro przyjedzie do kliniki.

To tyle, co wiem i za kciuki serdecznie dziękuję i proszę o jeszcze.

Jutro temat zaproponowany i bardzo ciekawy. Kim chcielibyście być jeżeli wierzycie w reinkarnację.

Do jutra.

O kciuki za V. proszę

Dzisiaj rano wezwaliśmy pogotowie. Nie było na co czekać czyli na wtorkową wizytę u onkolg. Teraz siedzę w poczekalni.

Jak będę coś wiedzieć napiszę. Pojechałam za nimi autobusem kiedy się ubrałam. Zgodnie z poleceniem przywiozłam dokumentację. W tej chwili bada go lekarz. Wcześniej miał podłączoną kroplówkę.

Trzymajcie proszę kciuki .

Pogotowie przyjechało w ciągu 10 minut.

Na wysokości lamperii

Tak wczoraj latałam od popołudnia, a dziś do południa od nowa. Nie wiem ile kilometrów nabiłam. Najważniejsze, że udało się wszystko załatwić. Wczoraj G przysłała SMS z wytycznymi od onkolog. Żeby iść z tym do ZA. Poszłam. Był zastępca, ale się z nim nie widziałam. Wszystko załatwiła sekretarka. Lekarstwo osłonowe na żołądek i skierowanie na badanie kału na salmonellę i jakieś inne bakterie, bo w tym kierunku szuka onkolog. Załatwiłam, pojechałam na zakupy. Ale ledwo wróciłam do domu miałam telefon, że mam do odbioru przesyłkę dla V. A już się przebrałam w domowe ciuchy. Co było robić znów poleciałam. Załatwiłam. Przy okazji zrobiłam album róż, bo kiedy jak nie teraz.

Tymczasem okazało się, że w SMS od G. zabrakło jednego zlecenia na coś co się nazywa ,” la candida” i onkolog bardzo na tym zależy. Dobrze, że ZA jest w piątek rano. Czyli wstałam i poleciałam zanieść gówienko do analizy i powiedzieć, że zaraz doniosę dodatkowe skierowanie. Wróciłam do domu. Dałam V tabletki i śniadanie wypiłam kawę i pognałam do ZA, bo właśnie otwierał swoje podwoje. Załatwiłam. Odniosłam do poprzednich skierowań. Znalazłam pielęgniarkę, za podpowiedzią w sąsiedniej aptece, bo punkt analiz już był zamknięty. Wróciłam do domu. Ogarnęłam siebie, bo latałam nawet nieumyta z braku czasu. Dałam V. kolejne lekarstwa. Zagrzałam wodę do butelki w charakterze termoforu i prześcieliłam łóżko. Położył się, a ja zgodnie z poleceniem wyszłam z domu do bankomatu, po pieniądze na komorne.

Krzew różany obłędny. A od nim coś, co PlantNet nazwała tawuła kantońska. A myślałam, ze werbena.

Przy okazji zaniosłam dwie pary butów do szewca, które trzeba było naprawić. Wyprałam V. kurtkę, której nie mogłam wcześniej z niego ściągnąć i przygotowałam sobie prasowanie. I jeszcze przyniosę torbę z resztą letnich rzeczy.

Bo temperatura wspaniała. Prawie 30 stopni czyli taka jaką lubię.

Popołudniu też wyjdę na trochę .

A teraz ugotuję sobie spaghetti z aglio, olio i peperoncino. Bo lubię, a może V. się skusi. Chciał melona. Kupiłam, ale jeszcze niedojrzały. Może gdzie indziej dostanę.

I tyle na dzisiaj. Latam na tej wysokości lamperii i oby udało mi się wylądować szczęśliwie.

I napiszcie o czym pogadamy w niedzielę w Dniu Bloga Otwartego .

W Kąciku LM

Do jutra

Ktoś kiedyś

Ktoś kiedyś powiedział, że prace domowe, a w ogóle praca jest takim zapełniaczem myśli czy antidotum na kaca.

” Na kaca, najlepsza jest praca” 😄

Kaca nie mam, ale stres towarzyszy mi bez przerwy. To robię to, na co nigdy nie miałam czasu. Przy okazji wymiany ciuchów totalny kipisz w szafie. Część, stanowczo za mało, dziś postawię na zewnątrz. Poukładane mam w szafie w miejscu, które mnie miłośniczkę szafowego porządku wprawiało w kompleksy. I tam też mam trochę miejsca na kolejne letnie ciuchy. Tych jeszcze nie przepatrzyłam więc i z nich może coś usunę. Pościel wyschła. Przy okazji wyprasuję. Na razie wciąż flanela że względu na V. V. więcej leży w łóżku niż siedzi w kuchni. Noc miał kiepską, ale w końcu to dopiero drugi dzień po odstawieniu terapii. Odkrył termofor na bolący żołądek i chyba to trochę mu pomógło w nocy. Drugie pół nocy przespał. Żeby tylko posłuchał w sprawie jedzenia. Ale nie. Chciałam zrobić gęstą zupę warzywną z kaszą. Nie, bo zupy przy biegunce się nie je.

Trudno świetnie

Mnie samej jeść się nie chce. Straciłam apetyt.

Wreszcie umyłam głowę i teraz czekam, żeby mi włosy doschły, to pójdę do miasta. Mam znów dwie pary butów do szewca. Odklejone od zelówki. Jak już porządek, to ze wszystkim.

Skoro lepiej się czuje w łóżku niech trochę poleży.

Czyli tak. Idę się uczesać i wyjdę na świat ascolański. Wczoraj znalazłam koncert na Festiwalu wiosennym. To się wybiorę.

Bo muzyka i książki są dobre na wszystko.

Znów doszło do awantury mimo, że zaciskam zęby. Dlaczego on nie może zrozumieć, że nie jest jedyną chorą osobą na świecie i w końcu naprawdę będzie miał badante, bo mnie szlag trafi, i zostanie sam. Dzwoniła G. żeby iść do ZA po coś dla ochrony żołądka, bo bierze dużo lekarstw. I stąd ten bolący żołądek. A ja latam w tę i tamtą stronę. A V. się czepia, że mam zrobić badania krwi, bo pewnie mam cukrzycę i co innego, skoro się źle czuję.

A ja wiem, że to wszystko stres. W ogóle znów jest na maksa niemiły do mnie. Wszystko krytykuje i wszystko mu przeszkadza. Znów jestem w dole jak rów marjański. Czyżby dodatkowo księżyc zaczynał się zbliżać?

To wrzucę Kącik LM

Do jutra.

Od rana

To dzisiejsze pierwsze zapiski. W nocy wstawałam trzy razy. Dwa razy, żeby dać tabletki V. tak jak przepisała onkolog czyli po wizycie w toalecie. Trzeci raz poprawić mu pościel, bo wszystkie elementy mu się skotłowały. A jak się wybudzę, to już nie zasypiam od razu. Obudziłam się po ósmej i zaraz wstałam. Wypiłam kawę i zjadłam kromkę chleba z masłem i dżemem pomarańczowym. Przygotowałam lekarstwa dla V. Wstał kiedy wszystko było gotowe oczywiście skwaszony. Wobec tego wycofałam się na z góry upatrzone pozycje czyli po „stinco”, które trzeba iść kupić wczesne, bo potem zabraknie i zgodnie z poleceniem onkologa do ZA. „Stinco” kupiłam i oczywiście ponieważ dziś targ, to znalazłam spodnie białe płócienne i bluzkę z papugami. Kolor bluzki jak na zbliżeniu, bardziej czerwień, a spodnie białe.

Popołudniu kiedy V. będzie odpoczywał zrobię kupisz w części ciuchów i wywalę te których nie lubię lub dla odmiany tak lubię, że są już mocno przechodzone. Pewnie i jakieś przyciasne też się znajdą. Czyli spodnie do przeglądu i część bluzek i sweterków.

Idąc do ZA spotkałam Martę. To taka osoba wpisana w klimat Ascoli. Zawsze rano można ją spotkać jak prosi o ” monetina per caffe”. I nie jest to żadna patologia. Podobno ma studia. Dobrze sytuowaną córkę i mieszkanie. Po prostu takie zaburzenie psychiczne. Kiedy trochę tych ” monetine” nazbiera leci kupić zdrapkę. Nieszkodliwa i kiedy dłuższy czas jej nie spotykamy martwimy się co z Martą. Dziś spotkałam ją na piazza del Popolo i zasiliłam „monetina”. Jeszcze czekam w poczekalni ZA. Kiedy wrócę do domu postaram się nie denerwować w sprawach jedzeniowych.

Wróciłam i oczywiście znów sie ewakuowałam z domu. Polatałam po targu i kupiłam sobie nowy ” jasiek”, bo mój już jest do wymiany. I wreszcie trafiłam na stoisku z pościelą ( nie pościelami) na odpowiedni rozmiar. Wróciłam, coś tam zrobiłam, a V. śpi. Słaby jest, tylko głosowo nic a nic. Teraz dla odmiany nie chce za wiele wychodzić. Może po tej przerwie w truciznach trochę dojdzie do siebie.

Dziś ” Tygiel z Internetem”.

https://tygielzinternem.blogspot.com/2024/05/tygiel-z-internetem-1824.html?m=1

Kącik LM

Kącik Robótek Ręcznych

Kuchennie

Przypomnienie strony Pomagam. pl

https://pomagam.pl/keh3ek?fbclid=IwAR2MJO-R8Ycu1ZY_sANki4cPJ70h7V0rtzzxNaWshwyMjMM3EYEV2ae7w4U#

I do jutra.

Ogarniam

Jednak mniejsze chodzenie po dworze zaowocowało mniejszymi zaległościami. Na przykład pięknie mi się ufarbowały spodnie, które nieopatrznie odbarwiłam przy usuwaniu plamy. I są teraz niebieskie. Tak, że to co zrobiłam dzisiaj do południa da mi trochę oddechu. V. dzwonił przed chwilą, że już jest gotowy i resztę opowie mi G. Ale ma być na wizycie za tydzień. Wbił sobie do głowy, że wezmą go szpitala więc dobrze, że nic z tego nie wyszło. Ale jeszcze nic poza tym nie wiem. Budzik nastawiłam na siódmą rano. O ósmej pojechał, a ja dusiłam szparagi do risotto, potem zmieniłam pościel wrzuciłam ją zaraz do pralki i wyszłam na zakupy. Dokupiłam szparagów bo było moim zdaniem za mało, pogapilam się na kwiatki, ale nie było angielskiej pelargonii, a na taką mam ochotę i znalazłam krótkie spodenki na stoisku ciucholandu.

Wróciłam zadowolona, bo kupiłam wreszcie także korki do butów, bo jedne tenisówki mają napiętki za wysokie i mam problem jak długo spaceruję. Po powrocie przygotowałam wszystko do risotto i wyjęłam pranie. Te wielkie płachty chciałam wywiesić za okno, ale niestety zanosi się na deszcz.

Wrócił V. z G. Tak jak przypuszczałam onkolog wstrzymała terapię na tydzień i zgodnie z planem zleciła TAC czyli tomografię. Czekamy na telefon kiedy. Ma też łagodzące lekarstwa. Wyniki comiesięcznych badań mam pokazać ZA. Czyli muszę się do niego wybrać. I ten tomograf będzie najważniejszy. Zawsze niewiadoma. Złe samopoczucie efektem terapii. Tylko V. nie przyjmuje tego do wiadomości. Ale wrócił spokojniejszy.

Czeka mnie jeszcze posprzątanie po obiedzie. Mam satysfakcję, że risotto bardzo G. smakowało. Mnie zresztą też. Gotowałam po swojemu więc musiało być smaczne. 😄 Zarówno Junior i G. brali dokładki. 😄

Zaraz jak tylko ciut odpocznę i ogarnę chaos kuchenny wracam w klimaty poznańskie. G. zaraz po obiedzie musiała wracać a V. się położył.

Czy ktoś jeszcze czyta ten cykl? Wiem, że ja, Hania Onyks i Aga T.

Jeszcze Kącik LM

Kuchennie

Do jutra.

Kapeluszem do ziemi

Pożegnaliśmy gości przybyłych na Zlot Bersaglieri. Jak już pisałam, wszędzie widać było charakterystyczne kapelusze. W sobotę wieczorem V. chciał trochę wyjść. Pogoda była jak najbardziej sprzyjająca. I dobrze, że wyszliśmy, bo zgodnie z programem na placach były koncerty orkiestr bersaglieri. Zaraz po wyjściu spotkaliśmy grupę wchodzącą na piazza Arringo.

A my poszliśmy za głosem kolejnej orkiestry. Na piazza Popolo. Tam też grali bersaglieri. Na palazzo Dei Capitani kolory włoskie i symbol formacji.

I tam widziałam wzruszający obrazek.

z przeciwka szło dwóch starszych panów z kapeluszami naturalnie. Jeden w towarzystwie żony z pewnością. Równocześnie stanęli jak wryci, by po chwili rzucić się sobie w ramiona. Ileż było uścisków, pocałunków, klepania, odsuwania na wyciągnięcie rąk i znów uściski. Nawet pani załapała się na wycałowanie z dubeltówki.

Kumple z wojska, którzy wiele lat nie miceli że sobą kontaktu. Spotkali się na Zlocie w Ascoli. Piękna scenka.

A na piazza del Popolo orkiestra grała przeboje. Przy „Volare”

wróciliśmy na piazza Arringo. Tam też przeboje.

Posłuchałam jeszcze ” Arrivederci Roma” i wróciliśmy do domu. V. czuję się bardzo źle.

W niedzielę chciałam zobaczyć defiladę więc nastawiłam budzik na ósmą i przed dziewiątą zostawiłam śpiącego V. po nieciekawej nocy i wyszłam. Doszłam tylko do rogu w pobliżu domu uliczki prowadzącej na piazza Arringo. Już zamkniętej na plac. Tak jak i inne uliczki. Żeby dojść do innych miejsc na Starówce trzeba było obchodzić najbliższe ulice. To pomyślałam, że po co mam szukać lepszego miejsca. I tuż pod domem zakotwiczyłam.

Punktualnie o dziewiątej rozpoczęła się ceremonia. Przywitania, nagranie prezydenta, odznaczenie kolejnym medalem sztandaru bersaglieri i naturalnie mnóstwo przemówień. Około dziesiątej rozpoczęła się defilada. Trochę jej mam, poza wstawką parady Quintany, która mi się nie nagrała lub usunęłam przy selekcji

Nie ma tragedii. Pokazywałam ją multum razy. Widziałam defiladę do jakiejś godziny jedenastej kiedy ściągnął mnie do domu telefon V., że Junior potwierdził swoje przybycie na obiad. Nie miałam wyjścia wróciłam i jeszcze że dwie godziny słyszałam muzykę z placu. I nawet helikopter, którym jak stwierdził V. przyleciała pani premier. Ja samą zobaczyłam w wiadomościach lokalnych jak biegła z bersaglieri w towarzystwie naszego burmistrza

To co mam Wam żałować kawałka defilady. Nawet nasze ” trenino” czyli turystyczna kolejka jechała że stosownym napisem i emerytowanymi bersaglieri w kapeluszach machających przez okienko.

Zapraszam na defiladę.

Filmików nie połączyłam, żeby nie było nudno. A przerwy robiłam podczas stania pochodu z różnych przyczyn.

I myślę, że na tę defiladę, a może spotkanie w pochodzi, choć to dla mojego pokolenia brzmi znajomo, trzeba popatrzeć pod katem współczesnych włoskich obyczajów. I stąd ta moja obfita relacja. Popołudniu zaczął się demontaż estrady i zniknęła bandera spotkania. Widziałam tylko kawałeczek obchodów. Nie dotarłam na stadion i do fortu Malatesta.

Z doniesień czytelniczych. Jestem w roku 2015 i polubiłam Anetę Nowak bohaterkę nowego cyklu, ale równocześnie kontynuację poprzednich milicyjno- policyjnych z Poznania.

Jutro wizyta u onkologa i bardzo proszę o kciuki. Pojedzie z G.

Trochę mody, bo u mnie 28 stopni i powoli przynoszę letnie ciuchy z zimowych schowków.

Kącik LM

Do jutra.

Dzień Bloga Otwartego

Padł nie tak dawno pomysł, żeby opowiedzieć o swoich ulubionych potrawach w dzieciństwie. Troszkę na przekor przestawię ten temat. Niech będzie czego nienawidziliśmy jeść w dzieciństwie i czy zmienił nam się smak kiedy dorośliśmy. Bo tak było ze mną.

Jako dziecko i nastolatka nienawidziłam ruskich pierogów i co z tego wynikło opowiadałam w ” Życiorysie PRL- em malowanym”. Nie będę więc tej historii opowiadać kolejny raz. W każdym razie może nie są to moje ulubione pierogi, ale zjem ze smakiem.

Za od dziecka nie lubiłam mleka, a na widok zupy mlecznej miałam klasyczną cofkę. I ta w stosunku do zupy mlecznej pozostała mi do dziś. Jedyną zupą mleczną jaką jadłam była zupa ” nic” czyli mleko zagotowane z koglem- moglem, a nim białko ubite z cukrem na sztywno i w postaci chmurek zagotowane na mleku. Mleka nie lubię do dziś. Ale tylko mleka słodkiego. Pochodne czyli kwaśne, jogurty i kefiry tak. Maślanka nie. Sery tak. A przysłowiowy szpinak lubiłam, ale tylko w wersji mojej babci i tak mam do dziś. Za włoską wersją z oliwą nie przepadam, ale zjem.

Więcej grzechów jedzeniowych nie pamiętam. Acha i jeszcze cykoria poznana w Italii jest u mnie na indeksie jedzeniowym wraz z brukselką. Nauczono mnie nie grymasić. Zanim stwierdziłam, że czegoś nie lubię musiałam to spróbować. Drugą rzecz jaką wyniosłam z rodzinnego domu to zakaz „dekorowania” talerzy usuwaniem jakiś cząstek z potrawy i zostawianie nie zjedzonej porcji. Bardzo długo obiad był podawany na półmisku i każdy nabierał sobie porcje sam. I jak już wzięłam porcję, to musiałam ją zjeść. Na półmisku mogło zostać, na talerzu nigdy, bo tę resztę się wyrzucało. Nikt nie dojadał po kimś.

Kiedy sama już w domu własnym nakładałam na talerze w zwykly dzień bez półmiska zawsze pytałam rodzinę ile mam nałożyć. Dokładka mogła być. Zostawiać i u mnie nie było wolno. 😀

A teraz czekam na niedzielne wspomnienia i przemyslenia.

Jutro wrócimy do ascolańskich bersaglieri.