W kraju majowy długi weekend. I w Italii jutrzejszy 1 maj przedłuża weekend świąteczny. A w kraju trwa majowy długi weekend, bo dni świątecznych się nazbierało. W nocy lalo, ale od rana było słonecznie więc wyszliśmy zobaczyć świat ascolański. Jak jest ciepło, to nie jest to uciążliwe. V. wypił swoja ulubioną kawę, ja czekoladę i trochę posiedzieliśmy na ławce na piazza Roma.
Wczoraj też zaliczyliśmy spory pobyt na dworze, bo wyszliśmy jeszcze raz późnym popołudniem i wróciliśmy do domu około wpół do ósmej. Dobrze, że miałam podduszoną cebulę z cukinią do frittaty na kolację więc nic mnie na ławce nie kłuło. Ale wieczór na dworze już taki ciepły nie jest.
Rankiem po wczesnej kawie wprawiłam w ruch domowe wrzeciono, bo jakoś nic się samo nie chce zrobić i zerka w moim kierunku. To coś tam domowego zrobiłam. Teraz trochę czasu dla mnie. Chce przygotować Tygiel z Internetem. Bo nadchodzi jego czas, a i poczytać muszę, bo ciągnie mnie do kindle, a uporządkowana natura stawia na kolejność czynności. Czytanie ma być relaksem, bez podmyśli, że coś innego leży odłogiem.
Dlatego przechodzę zaraz do Rozmaitości:
Kącik LM



Poradnik PPD
U nas dziś na obiad właśnie to. 😀
Zgodnie z obietnicą czytamy „Życiorys PRL em malowany”.

Życiorys PRL- em malowany
Urodziłam się 6 czerwca 1947 roku, a więc mogę opowiadać o czasach PRL-u, bo żyłam w nim do samego końca. Jego na szczęście nie mojego.
W tamtych czasach nie było CV tylko zwykły poczciwy życiorys, który w swoim życiu pisałam nie jeden raz. Wprawę więc mam.
Najważniejsze w życiorysie było… pochodzenie. Do wyboru były cztery: chłopskie, robotniczo- chłopskie, robotnicze i na samym końcu, dla pechowców jak ja, inteligenckie.
Najlepsze było czysto robotnicze, później szło robotniczo- chłopskie. Z tym chłopskim różnie bywało, bo trafiali się w tamtych czasach tzw. „kułacy”, czyli samodzielni zamożni gospodarze.
A co z ta inteligencją? Było takie pochodzenie, ale wprowadzono do standardowego podziału jej socjalistyczny odpowiednik czyli „ inteligencję pracującą”.
Tak wiĘc pisałam:
Urodziłam się 6 czerwca 1947 roku w rodzinie inteligencji pracującej.
RODZINA
Tryptyk rodzinny
Jak Ciociębabcię kocham
Urodziła się w połowie dziewiętnastego wieku. Miała na imię Anna i według przekazów rodzinnych, była najpiękniejszą kobietą w naszej rodzinie. Po niej urodę odziedziczyła moja mama.
Nazywałam ja Ciociąbabcią, bo była ciocią mojej babci. I tak zostało.
Na twardej fotografii w kolorze sepii, pod ogromnym, poważnym kokiem, twarz o niezwykle regularnych rysach. Koronkowa falbanka pod szyją i na łańcuszku zegarek. Ten zegarek trafił do mnie na moje 18-te urodziny. Zegarek jest malutki, złoty, w dwóch kopertach, na zewnętrznej, wygrawerowane są ptaszki.
Była, jak na owe czasy kobieta awangardową. Paliła papierosy w długiej cygarniczce. Mówiła do mojej mamy:
– Dziecko, jeżeli o kobiecie mówią źle, to bardzo dobrze, bo kiedy zaczną mówić dobrze, trzeba uważnie popatrzeć do lustra.
I to jej powiedzenie, stało się mottem kobiet w mojej rodzinie. Mnie przekazała tę prawdę mama, a ja przekazałam to mojej córce.
Była żoną architekta. Dlatego często zostawała sama w domu, kiedy mąż, coś tam budował w święcie. A był on z natury niezwykle kochliwy. Zdradzał Ciociębabcię, na lewo i prawo. Kiedyś stęskniona małżonka odwiedziła męża, w „terenie”. Rano, pokojówka przyszła powiedzieć, że jakaś pani, chce się widzieć z panem Mieczysławem. Ponieważ małżonek udał się już do pracy, Ciociababcia wyszła porozmawiać z ową panią. Na pytanie, o co chodzi, pani odpowiedziała, że przyszła ustalić datę ślubu pana Mieczysława z córką. Zapadła cisza, a potem Ciociababcia spokojnie powiedziała:
– Nie wiedziałam, że mąż zakłada harem?
Co było potem, kroniki rodzinne milczą. Rozwodów wtedy nie było na porządku dziennym. Ciociababcia miała dorobiony kluczyk do biurka kochliwego małżonka. Miał on upodobanie do dziewcząt z tak zwanego „ludu”. Mieszkali również na wsi. Kiedy wracał ze swoich wojaży, przywoził aktualnej „miłości” prezent, który chował do biurka. Raz przywiózł pudełko ( aksamitną bombonierkę) z czekoladkami. Ciociababcia delikatnie dostała się do środka i włożyła paskudnego robala. W myśl zasady:
– Ja nie zjem, ale ty też nie.
Znalazła, kiedyś w owym biurku, kawałek materiału na bluzkę w drobną pepitkę. Wzięła nożyczki ( nie, nie pocięła) ucięła kawałek i uszyła mężowi w prezencie….krawat.
Tak w tamtych latach reagowały żony „niewiernych” małżonków. Dzieci nie mieli, dlatego bardzo kochała moją babcię, później moją mamę i mnie. Ja zapamiętałam ją jako drobną, fertyczną staruszkę, która wyszła na stację kolejową po mnie i babcię. Wesoło wywijała laseczką, którą nosiła tylko dla fasonu. Miała wtedy 90 lat.
Kolejny odcinek w niedzielę.
Do jutra.



























































