I obiema nogami w kulturalnych wydarzeniach A jak lipiec to lato, ale też o jesieni nasuwają się myśli. Wolę wiosnę. Tę późną.
Tymczasem wczorajszy dzień kulturą puchł równo.
Dlatego wczoraj uczestniczyliśmy w wydarzeniu kulturalnym
w naszym ascolanskie muzeum,
które za sprawą siostry Vittorio Sgarbi mecenas sztuki wzbogaciło się o 14 ciekawych obrazów, którego autora jak i dzieła przedstawił Vittorio Scarbi. Dziennikarz, pisarz i osobowość telewizyjna,
Z racji poglądów lewicowych bliski sercu V. Oto migawki Milanesiany w Ascoli w naszym muzeum
Każde spotkanie uhonorowane jest ” czerwona różą’ symbolem Milanesiany.
Kilka pozyskanych obrazów, które można oglądać podczas zwiedzania.
A potem już był bieg. Bo to obowiązkowa kolacja i wyjście do teatru na kolejne spotkanie z Sgarbi. Tym razem opowiadał ” Caccia al tesoro dell’arte” czyli ” Polowanie na skarby sztuki. Opowiadał ciekawie, ze swadą i dowcipnie, bo jest urodzonym gawędziarzem. V. bardzo się podobało. nawet ja przebiłam się przez barierę językowa.
Jak zwykle podczas ” milanesiany” kolejne czerwone róże.
V. zafundował mi sesję teatralną i po wyjściu z teatru, ale widać, że jestem zmęczona.
Jeszcze nawet zdążyliśmy się załapać na trwający na piazza del Popolo koncert Le Arti.
Z trzech dni zrobiły się dwa, bo dziś już demontują scenę. Trwał do do północy i okazało się, że trzeba zabierać jakieś okrycie. Wiał zimny wiatr i marzyłam o powrocie do domu.
Dziś kolejne wyjście do teatru. Ma być muzycznie opracowany
Wczoraj bardzo rekomendowano. Ale już dziś spokojnie. A, że u mnie w domu polskim ważniejsze są imieniny, to od rodziny napływają życzenia. Rodzina nieliczna więc i życzeń niewiele. Do ogarnięcia.
Tyle zapisków.
Za LM byłam dzisiaj ja. Jeszcze nie mam koncepcji co włożę do teatru. 😀
W tym roku nie pojedziemy plażować. I wcale za tym nie tęsknię, po zeszłorocznym maratonie, który i tak zostawił mi sporo opalenizny. I widocznie jestem miejską kobietą, bo w Ascoli w lecie się nie nudzę. A wręcz przeciwnie nadmiar atrakcji mnie przytłacza. Wczoraj koncertu na placu nie było. Mimo, że w ogłoszeniu stało jak byk 27, 28, 29 czerwca. I nic nie widać, żeby i dziś miał się on odbyć. Tymczasem w teatrze odbywa się czterodniowa ” milanesiana”
i wczoraj kupiliśmy bilety na spektakl w większości muzyczny ” Ci vuole orecchio” . Recital Enzo Jannacci.
Sama nie wiem jak nazwać ten spektakl. Bo w sumie jeden wykonawca z grupą muzyczną. Chyba taki trochę satyryczny- kabaretowy. Dużo piosenek. Głosowo wykonawca dobry, co zresztą w Italii jest normą. W sumie miły wieczór. Dodatkowo mam okazję przewietrzyć moje eleganckie ciuchy. Wczoraj czerwona bluzka ze wstawkami z koronki do czerwonych żorżetowych spodni. Makowa panienka po latach.😃.
Dziś jest spotkanie w muzeum, które ma siedzibę w magistracie. Na to spotkanie V. chce koniecznie iść. Pójdziemy więc o osiemnastej. Potem jest kolejny spektakl w teatrze o dwudziestej pierwszej. Raczej pójdziemy.
A ja stwierdzam, że zakręciłam się psychicznie. Dziś wydawało mi się, że jest piątek i poszłam do ZA rano, po recepty dla V. i z nowymi wynikami z wizyty u onkologa 20 czerwca. I ze zdziwieniem się dowiedziałam, że dziś czwartek i ZA jest popołudniu.
Trudno swietnie.
Dziś skończę drugi tom Sagi Tułaczej i zacznę trzeci. Na dworze naturalnie. A dom leży odłogiem. Dodatkowo naprawek i różnych ulepszeń w ciuchach mam sporo. Kiedy? Nie wiem. We wtorek V. ma kolejną wizytę, to coś nadgonię. Dziś w końcu zamieniłam kołdrę na pikowaną kapę letnią. Chociaż to.
A, skoro wyszła trzecia część sagi Tekieli, to ją kupiłam.
Jest też premiera o ROD ” Morele” tom też trzeci.
Nie było wczoraj eBooka jeszcze. Czekam i pilnować zamierzam.
I mam. Kupiłam.
I tyle w dzienniku pisanym na placach ascolanskich.
W bonusie próba przed Quintana – Porta Tuffilla.
W Rozmaitościach:
W Kąciku LM migawki uliczne z uwzględnieniem panów często starszych.
Były i ja bardzo dobrze je pamiętam. Koncert zaliczyłam sama, bo V. miał fazę księżycową. Poszliśmy osobno. Ja dosiedziałam do końca, a jego wyniosło do domu, bo jak dziś się dowiedziałam nie odpowiadał mu anglojęzyczny repertuar. To, że hity takich sław jak Rolling Stones czy Tina Turner, Clapton i inni wcale go nie ruszało . Mieli śpiewać po włosku i już. A mnie się podobało, bo po prezentacji najmłodszych muzyczny szkolny zespół „Le Arti” „był wspaniały i koncert zaczął sie prawie punktualnie, bo, co to jest 10 minut spóźnienia.
To już młodzież i głosowo muzycznie moim zdaniem wysoka półka. Praktycznie powinnam nagrać cały koncert, bo głosy dziewczyn rewelacyjne.
To posumuje łącznie. I może jeszcze coś opracuję na wideo. Inaczej trudno opisać ich wykonanie.
Wstałam późno znowu i dzięki temu dzień mi się skróci. Nie wiem jak V. znowu będzie się zachowywał popołudniu więc chwila siedzenia w cieniu na piazza del Popolo bezcenna. O ciągach wentylacyjnych w miejscach Starówki już opowiadałam. Siedzi się w tych miejscach jak pod wentylatorem. 😄
Ascoli przeżywa najazd turystów. Wycieczki i turyści indywidualni z mapkami w rękach. Wszyscy zadzierają głowy do góry. Taki charakterystyczny turystyczny gest.
Czytam już drugi tom Sagi Tułaczej. Nie zachwyca mnie. Styl taki trochę jak dla mnie przyciężki. Relacja kto, co i kiedy. Momentami jest ciekawiej więc przeczytam wszystkie tomy. Jednak raczej nie sięgnę po inne książki Ewy Bauer.
Wbiłam się w białą spódniczkę, która już kupiona mogłaby mieć w pasie kilka centymetrów więcej. I tylko w pasie. Wróciłam do wagi 3 plus czyli mam znów 62 po 59 które były ciut za chude.
Myślę jak udoskonalić te wideo. Dziś tylko jeszcze układ choreograficzny przed Quintaną. Inna ekipa ascolańska.
Chociaż z racji tego, że wstaliśmy jak na nas późno, bo o dziewiątej, trochę się skróci i da też trochę wypoczynku. V. zawsze miał problemy ze spaniem, a teraz tego wypoczynku potrzebuje. No i żyjemy mimo siedzenia na placach, bo zdecydowanie mniej chodzimy, dość intensywnie. Co z tymi moimi emocjami? Ano spycham je gdzieś tam w głąb siebie starając się żyć jak przedtem. Jednak tak się nie da i zrozumie to każda osoba, która znalazła się w takiej sytuacji. Po pierwszym szoku sytuacja wskoczyła na miejsce walki z wrogiem. Kuracja V. trwa i na szczęście znosi ją według mnie dobrze. Oczywiście widać, że jest bardziej zmęczony, ale trudno się dziwić. Tym bardziej, że popołudniu nie śpi. Nie umie. No i ten czas spędzany na placach. Jak ja jestem zmęczona, to co dopiero on. A Ascoli funduje nam imprezę za imprezą. Wczoraj po późnej kolacji oglądaliśmy próby układów choreograficznych do Quintany.
Będzie ta pierwsza Quintana lipcowa dla turystów ( w odróżnieniu od świątecznej poświęconej San Emidio w sierpniu) w sobotę 8 lipca około osiemnastej jak pamiętam. To nic, że od lat ją oglądam. Jestem fanką Quintany i lata tego nie zmieniają. Znów zakotwiczę w miejscu gdzie dobrze widać paradę mojego ulubionego renesansu.
A wczoraj wśród kilku ekip nagrałam Porta Solesta
i inne. To po jednym filmiku będę wrzucać. W tym roku układy bardzo mi się podobają.
Wracając do imprez. Dziś, jutro i pojutrze na piazza del Popolo w programie ” Lato pod gwiazdami” koncerty muzyczne muzyki z lat 70, 80, 90.
Mam nadzieję, że rozstawią popołudniu krzesła, bo na koncert na stojąco się nie piszę.
Czyli dzieje się i gdyby nie sytuacja byłoby ciekawie i radośnie. A tak podgryza mnie robak strachu spychany przeze mnie jak najgłębiej .
Dodatkowo marzę o polskiej letniej kuchni, bo V. takiej nie je, a samej jeść kiedy on na to patrzy z obrzydzeniem nie mam ochoty.
I tracę tę ochotę. Zresztą jak zawsze podkreślam ja „jem, żeby żyć, a nie żyję żeby jeść” jak Włosi
Dobrze, że mam blog i książki.
Oto moje zakupy.
Trzecią część Sagi Rodzinnej Ewy Popławskiej
I kolejne
A nawet staram się wkładać jakieś ciuchy letnie, których mam pełną szafę. Co wymaga uruchomienia wyobraźni aranżacyjnej. 😃
A prace domowe znów mi się spiętrzają. Nadrobię kiedy V. będzie miał kontrolę w szpitalu. Za tydzień. Poza tym macki pełni wciąż są aktywne.
No i jak zwykle napisałam na placu, a po obiedzie poprawię i ten filmik dodam. Czas też zabrać się za Tygiel z Internetem”.
I jeszcze muszę się pochwalić. Mimo nie publikowania blogu na platformach społecznościowych liczba moich wyświetleń na wordpressie od roku 2029, kiedy to zamknięty został Blox wczoraj przekroczyła 2 000 000. Niesamowita cyfra. To dzięki Wam. Dziękuję.
To w temacie wczorajszego koncertu. Wielkie brawa dla Włochów. Za wszystko. Za zaprezentowanie młodzieży prawie od kilku lat do pełnoletności, za organizację, za repertuar. Bawiłam się świetnie. I myślę, że i V. się podobało, bo repertuar był znany i lubiany, a on sam lubi dzieci. Godzina jak na Italię wczesna, bo dziewiętnasta. A ponieważ kolację je się teraz późno i znów wychodzi w miasto, to wszystko było jak trzeba. Zacznę od początku . Włożyłam dla Lucy tę sukienkę z ostatnich zakupów i stosowne dodatki.
I zaraz na ulicy spostrzegłam, że od strony upięcia włosów nie mam kolczyka. Długiego wiszącego. To zostawiłam sobie awangardowo jeden w razie czego udając, że tak ma być. Kolczyk znalazłam na schodach po powrocie, co mnie cieszy, bo są do letnich wyjść doskonałe.
Sam koncert zorganizowany profesjonalnie. Raz, że w teatrze,
dwa bardzo ładny program ze wszystkimi filharmonikami i repertuarem.
Świetny dyrygent, który jak na dorosłym koncercie przywitał pierwszego skrzypka uściskiem dłoni
Obok mnie siedziała pani z malutką siedmiomiesięczną dziewczynką. Z mężem i o dziwo usłyszałam język polski. W koncercie brał udział ich kilkuletni syn Igor.
Podczas kilku utworów grali na perkusyjnych instrumentach najmłodsi.
Na żółto zaznaczyłam nazwisko Igora w programie. A na fotce też jest do odróżnienia po odrębnej niż włoska urodzie. Kto zgadnie gdzie stoi Igorek.
I bardzo mi się podobało kiedy prowadzący pytał maluchy kim chcą zostać w przyszłości. Żaden z dzieciaków nie mówił, że muzykiem, czy artystą. Jeden strażakiem, jeden myśliwym, a jedna dziewczynka fryzjerką. Czyli to dla nich fajna zabawa ta gra w orkiestrze, a nie presja rodziców, co często się zdarza.
A repertuar był melodyjny i na bis wykonano kolejny raz przepiękny walc Szostakowicza.
Udany wieczór.
A teraz miejskie refleksje. Tak sobie podpatruję na ludzi, bo to lubię i widzę, że często dzielą się oni a zwłaszcza panie na te upalnie miejskie czyli mieszkamy w mieście, a nie przy plaży i te, dla których lustro jest towarem deficytowym. Nie mówię tu o dziewczynach rozebranych prawie maksymalnie, bo co młodość to młodość choć i tu przesadę widać. Panie w wieku mocno pobalzakowskim wzbogacone o ileś tam kilogramów wychodzą na ulicę w majtkach na gumce w kwiatki ledwie siedzenie przykrywające lub spodenki sportowe. Widok nieapetyczny. Cóż, że upał. I na dodatek to nie ascolanski i nie na szczęście Polki, ale inne nacje zwłaszcza Rumunki. Panowie w upał w Ascoli się bronią. Szorty typy miejskie do kolan i na górze koszulka lub koszula z krótkimi czy długimi rękawami. Obuwie sportowe lub sandały.
Na piazza del Popolo znów montują estradę. Czyli trzeba wyniuchać dla kogo .
Tekst napisałam przysiadając z V. na ławkach. A wrzucę go jak ogarnę filmiki z wczorajszego koncertu.
Czyli normalnie. Zbieram się, żeby napisać o swoich emocjach, ale jakoś stale coś się dzieje i na szczęście te emocje są nakrywane kolorową narzutą. Wczorajszy dzień jak zwykle w większości na placach. Nawet już nie narzekam, bo inaczej się nie da. Wychodzimy, patrzymy co się w centrum dzieje i ewentualnie uczestniczymy. V. wrócił do jedzenia popołudniowych lodów więc po przetestowaniu lodziarni wróciliśmy do kupowania w sklepach. Do torebki mojej wskoczyły dwie łyżeczki. Bez nich jedzenie czasami jest utrudnione.
Na piazza del Popolo otworzono w wyremontowanym lokalu bar jedzeniowy ze stolikami na placu. Skosztowaliśmy i nic specjalnego. A szczególnie mnie odrzuca od frytek w łupinach ziemniaczanych. Ja z pewnością do fanów takiego jedzenia nie należę.
Za to pooglądałam sobie cywilny ślub z wystylizowaną na białą pannę młodą. A dodatkowo trafiła nam się kolejna panna młoda, która chyba robiła sesję zdjęciową na piazza del Popolo. Bo para była tylko w towarzystwie fotografki.
A dziś oprócz zakupów uzupełniliśmy wodę gazowaną w ” la casa acqua” na piazza Immacolata. Czyli V. się przejechał samochodem. Po powrocie jeszcze zerknęliśmy na ceremonię wręczenia medali uczestnikom zawodów. Zawody trwały od rana, bo nawet już przy porannej kawie towarzyszyły nam bębny. Jakoś nie złożyło się nam pooglądać żonglowania chorągwiami w wykonaniu najmłodszych.
Za to filmik medalistów z Ascoli i kilka fotek jest.
Dziś idziemy na koncert do teatru ” na Młodzieżową Orkiestrę”, która tak pięknie prezentowała się podczas koncertu sobowtóra Celantano. Relacja jutro. Widać, że zaczęły się wakacje i chyba pogoda dopisuje, bo wczoraj pod blogiem wiało pustką. Jeden jedyny komentarz i kilka polubień. 😀
Nakupiłam książek i jutro się pochwalę.
W Kąciku LM zdjęcia ze ślubu i obie panny młode.
I oczywiście ” Życiorys PRl em malowany”
Moda
Na wysokich i nie tylko, obcasach
Zawsze miałam tzw. ” hopla bucianego „, niezliczoną ilość butów miałam w swoim bądź, co bądź długim życiu, ale niektóre pamiętam do dziś i właśnie o nich będzie ta opowieść.
Pierwsze, które pamiętam wiążą się z naturalnie z Krakowem, w którym mieszkałam. W sklepach było zgrzebnie,a Polki i tak chodziły w modnych pięknych butach. Były w Krakowie zakłady szewskie na ul. Sławkowskiej, Lubicz i innych, chyba jeszcze Grodzka mi się przypomina, gdzie krakowscy szewcy nadążali za światową modą i robili piękne buciki. Miałam może 14 lat i moim marzeniem były pantofelki dziś nazywane balerinkami, ;a wtedy były to „rockendrolki”. Najmodniejsze były białe i czarne z klamerka na przodzie. Naturalnie z gumkami. Marudziłam i marudziłam i w końcu zaopatrzona w stosowną kwotę poszłam z babcią kupić wymarzone rockendrolki. Oczywiście w prywatnym zakładzie szewskim, bo takich cudów w sklepach państwowych nie było. I w zakładzie na ul. Lubicz blisko dworca zamiast tak wyczekiwanych białych z klamerką, zobaczyłam? Czerwone z kokardką i zaniemówiłam z zachwytu. To było to. Nie dość, że „rockendrolki” to jeszcze inne niż miały koleżanki. I tak stałam się posiadaczką niebanalnych bucików. Tańczyłam w nich dość jeszcze nieudolnie na zabawach szkolnych w szkole podstawowej.
Kolejne buty to już całkiem poważne obuwie. W IX- tej klasie liceum dostałam pierwsze białe „szpilki”. Co prawda były to ” kaczuszki „, które się wtedy nosiło, ale były śliczne. I te mam na zdjęciu. Tańczę w nich z przystojnym podchorążym, że w Pile na jakiejś potańcówce, kiedy byłam z babcią na wczasach. Mam maślane oczy i włosy już długie, sukienkę z paczki z Ameryki,; a być może do melodii ” Mały Kwiat „. Potańcówka zaowocowała pakietem listów związanych na wyblakłą wstążeczkę.
Gdzieś w okolicach matury pojawiły się kozaczki. Nie botki a kozaczki, bo przypominały właśnie fasonem buty Kozaków. Dostałam, ale z tamtego okresu pojawiają się we wspomnieniach kolejne białe szpilki do białej sukienki na bal maturalny w czerwcu. Potem pamiętam oczywiście też od ” prywaciarza ” jak się wtedy mówiło kozaczki niezwykłe. Biały dół na wysokim obcasie ( nie szpilce) i kraciasta impregnowana góra, wysokie, już do kolan i w szkocką kratę. Tych botków masa dziewczyn mi zazdrościła. Potem pamiętam piękne popielato- srebrne szpilki, które były cholernie niewygodne, ale i tak przetańczyłam w nich bal pod Jaszczurami… Więcej w życiu ich nie założyłam i to były chyba jedyne niewygodne buty, jakie miałam.
We wspomnieniach pojawiają się też oryginalne francuskie pantofelki kupione na krakowskiej ” tandecie ” ( a co to była za instytucja w tamtych czasach, wiedzą moje krakowskie rówieśnice) już na obcasie, ( ale tzw. ” francuskim “) zbliżonym do 15cm. Były niesamowicie wygodne, miały brązowy irchowy przód łączony ze skórką i mogłam w nich biegać cały dzień. Aż nastała pora ślubna, ślub po raz pierwszy był naznaczony na 6 stycznia wiec w okolicy listopada, kiedy, już w domu pojawiła się różowa koronka na mini ślubną sukienkę ( brałam ślub tylko cywilny), rozpoczęłam oczywiście w prywatnych zakładach szewskich polowanie na różowe pantofelki. Pora jesienna i szewcy nie mieli różowej skórki, ale się udało. W grudniu kupiłam różowe pantofelki na małym słupku, bo taka była moda do mini trapezowych sukienek, z paseczkiem i okrągłym noskiem. A w prezencie ślubnym od ojca dostałam hit sezonu. Wysokie lakierowane, czerwone botki do kolan, które zamki błyskawiczne miały po zewnętrznej stronie i do tego kuferek, czerwoną lakierowaną torebkę. Dla tego prezentu warto było wyjść za mąż. Z epoki pierwszego małżeństwa pamiętam włoskie letnie buty na niebotycznych platformach, które o tyle były niebezpieczne, że byle drobiazg pod nimi i leciało się na przysłowiową twarz, tracąc równowagę. Z tymi butami wiąże się mrożąca w żyłach historia.
Moi przyjaciele dostali nowe mieszkanie na osiedlu o krajobrazie jeszcze księżycowym. Trzeba je było oblać. Czasy takie już, że o alkohol było trudno, a my byliśmy młodzi, i głowy były tęgie i tegoż alkoholu zawsze brakło. Impreza zaczęła się dość wcześnie, ja byłam w pracy, dzieci były u babć w Krynicy: Rozpaczliwy telefon:- Lucia, spróbuj po drodze kupić jeszcze flaszkę.
– Spróbuję.
Idąc piechotą na to osiedle, bo jeszcze nic tam nie kursowało, naturalnie w swoich włoskich platformach mijałam mały monopolowy sklepik. Zajrzałam. Jest wódka czysta. Kupiłam ową zamówioną flaszkę. Dumna idę a towarzystwo, już na balkonie wypatruje dostawcy. I wtedy na tych wykopkach wywinęłam ” orła „, coś dostało się pod platformę buta. Dotarł do mnie tylko zbiorowy jęk. A ja z odrapanym kolanem podświadomie ową cenną flaszkę trzymałam podczas upadku do góry i zawartość ocalała. Kolano moje nie.
Były jeszcze piękne pantofelki, które przywiozłam od cioci z Warszawy ( miałyśmy ten sam rozmiar), przeżyły wojnę i miały ciekawy fason i co za tym pochodzeniem idzie skórzaną podeszwę. Właśnie w tych butach postanowiłam iść na jakąś okolicznościową imprezę… I poślizgnęłam się na własnych schodach i kompletnie trzeźwa zjechałam na tyłku ( obijając nim) z całego pionu schodów. Miałam piękne podłużne sińce na owej części ciała. Ale na imprezę poszłam i tańczyłam do rana. Później, już w okolicach stanu wojennego pamiętam kupione ” spod lady” jugosłowiańskie śliczne buciki. Jesienne, granatowe na koturnie i sznurowane za kostkę. Bardzo je lubiłam. I właściwie więcej historii z moim obuwiem nie pamiętam a ” hopla bucianego ” mam nadal.
A torebka „od macochy”?
Kiedy myślimy buty, myślimy też często o torebce. Tak już mamy. A kiedyś w ogóle zasadą było dobieranie pod kolor ( to znaczy w tym samym kolorze) butów i torebki i często to jeszcze stosujemy. Opowiedziałam o moich ulubionych butach a więc i o torebkach też muszę opowiedzieć, chociaż w tej materii, już nie jestem taka zachłanna. Niektóre moje torebki zasłużyły sobie na wspomnienie. Pierwsza właściwie nie była torebką a koszyczkiem. W XI- tej klasie Liceum nastała moda na te koszyki, w których nosiło się książki. Grono nasze wspaniałe niechętnym okiem patrzyło na tę ekstrawagancję, ale regulamin szkolny nic o torbach nie mówił. Koszyk był, jak przystało wiklinowy w formie beczułki i zamykany na skórzaną klapkę. Jak chodzi o zeszyty i książki był niewygodny i mało pojemny, ;ale za to był hitem mody i już. Miałam takie cudo i uwieczniony on jest na zdjęciu. Siedzę sobie na wysokim murku na Wawelu w letniej sukience w kratę z ogromnymi granatowymi guzikami na ramionach obok na murku stoi koszyk. Musi być, co był wtedy poniedziałek i albo było wolne już przed maturą albo poszłam na poniedziałkowe wagary na Wawel (wtedy nie płaciło się wstępu do komnat i innych atrakcji, taki turystyczny dzień kulturalny). Miłość do wikliny i innych naturalnych surowców we mnie tkwiła, bo następną torebkę, którą pamiętam to była torebka ze słomy. Był taki sklep na Grodzkiej w pobliżu Placu Dominikańskiego, zwanego wtedy chyba Placem Wiosny Ludów, ale i tak wszyscy mówili Plac Dominikański, więc może się mylę. Torebka fasonem przypominała konduktorkę i była z jasnej słomki. Kilka sezonów letnich nosiłam taką torebkę, jeżdżąc już ze Śląska do Krakowa po nowy egzemplarz. Do torebki przypinałam ozdobniki … Np.: bukiecik kwiatków zrobionych przez siebie szydełkiem. Ale moda się zmieniła i torebka odeszła w przeszłość.
O kuferku czerwonym z lakierowanej skorki ( prezencie ślubnym) już przy okazji butów pisałam. Aż przyszła moda na ” kopertówki „. Kupiłam i chyba nawet pojechałam po nią do Krakowa. Była z jasnobrązowej skórki z pięknym brązowym guzikiem obciągniętym tą samą skórką i nic więcej. Była super elegancka, ale niepraktyczna. Czasy, już robiły się ciężkie. Człowiek nigdy nie wiedział, co do domu przytarga trafiając na okazję lub wystał w kolejce. Pracowałam w Katowicach i do pracy dojeżdżałam pociągiem z Chorzowa, bo było szybciej i wygodniej. Zawsze jeszcze miałam siatkę z drugim śniadaniem i książką do poczytania, mimo, że cała podróż trwała około 10 minut. Któregoś dnia rano wsiadłam do pociągu i wyciągnęłam naturalnie książkę, padał deszcz, miałam dodatkowo parasol. Nagle dotarło do mnie, że pociąg stoi. Patrzę, Katowice ( a jechał dalej). Złapałam siatkę, parasol i wyleciałam na peron. Pociąg ruszył, a ja zauważyłam, że kopertówka pojechała dalej do Częstochowy. Szok. I to już nie o torebkę chodziło. W torebce miałam, co prawda kasę nie taką wielką, ale dokumenty i ” kartki „. Wszystkie. Był, już czas kartkowy, kto wtedy żył to mnie rozumie, a był właśnie koniec miesiąca. Miałam resztę starych i całe nowe na cały miesiąc kartki ” na mięso „i nie tylko. Tragedia. Kara za śmiech, bo kilka dni wcześniej śmiałam się z dowcipu rysunkowego: siedział żebrak i miał na piersi tabliczkę z napisem ” zgubiłem kartki „. Wróciłam załamana do domu, a tam niespodzianka. Telefon ( po nazwisku w dokumentach) z Gliwic od pana, który jechał tym samym pociągiem i poszukał nazwiska w książce telefonicznej i zabrał moją torebkę ze sobą. Torebka wróciła ze wszystkim do mnie. Cud.Drugi raz objuczona siatkami i z nieśmiertelną kopertówką pod pachą wysiadałam z taksówki i torebka wyleciała mi w pobliże krawężnika a ja nic nie zauważyłam. Myślałam, że zostawiłam w taksówce. I znowu uczynny pan przyniósł ją do domu ( to już było w Chorzowie).Po raz trzeci zostawiłam ja tym razem naprawdę w taksówce, wracając do domu z jakiejś imprezy. Gawędziłam sobie wesoło z panem taksówkarzem. Zapłaciłam a ponieważ była zima i miałam rękawiczki z jednym palcem tzw. ” makówy ” źle mi było otworzyć drzwi. Odłożyłam torebkę, zdjęłam rękawiczki, otworzyłam drzwi, zabrałam siatkę, rękawiczki i wesolutka wysiadłam bez torebki. W domu zadzwoniłam na „radio- taxi” i pani w moim imieniu śledziła losy mojej torebki. Taksówkarz zjechał już na szczęście do domu i innego klienta nie miał. Następnego dnia torebka znów wróciła do mnie, a żeby było ciekawiej oprócz portfela i dokumentów miałam w niej nie wiem już, czemu złote kolczyki. To była szczęśliwa torebka i dlatego gdzieś w zakamarkach domowych leżą jej szczątki, bo rodzony syn wyciął sobie z niej skórzaną łatkę. Zawsze lubiłam duże torby, miara mojej torebki wygląda następująco: musi się w niej zmieścić: 1 kg cukru, kg mąki i kg ziemniaków, wtedy ma należytą wielkość. W torebce noszę różne dziwne rzeczy. Zawsze mam centymetr i zawsze łyżkę do butów, bo może jakieś buty będę przymierzać i może nawet je kupię.
A przynajmniej tak się wczoraj wydawało. Rzeczywiście nadciągnęły chmury burzowe o nawet pomruki było słychać. Zgodnie z prognozą. Jednak ominęło Ascoli czym ucieszyli się organizatorzy kolejnej imprezy weekendowej.
Za nim do niej nawiążę dygresja. Wcale się nie dziwię, że Włosi odnoszą sukcesy w sporcie i są radosnym narodem. Tego uczą od dziecka. W Ascoli impreza zorganizowana dla młodszej młodzieży. Będzie konkurs żonglowania chorągwiami dla najmłodszych. Przy okazji to historyczna dziedzina sportu. I co ciekawe do Ascoli przyjechała młodzież z wielu państw Europy i wiele miast Italii wystawiła swoje drużyny. Oczywiście liczna reprezentacja dzielnic Ascoli. I ci kibice Na szyjach stosowne chustki i mnóstwo chorągwi w barwach drużyn.
Impreza czyli otwarcie zawodów około dziewiątej wieczór. Sama prezentacja drużyn zajęła ponad pół godziny. I ten włoski hymn na rozpoczęcie.
Nie ukrywam, że bardzo go lubię i lubię włoską reakcje na niego
Oczywiście włoskie gadanie też było.😄, ale do przyjęcia.
Nasz burmistrz naturalnie powiedział kilka słów. A potem była dla młodzieży radosna dyskoteka na miejscu przygotowanym do zawodów
Dziś podobno na trzech placach odbędą się zawody. O której godzinie? Sekret. Na informacji w „Lecie w Ascoli” wiszącej w magistracie jest impreza i data, ale godzin już nie uwieczniono. Pewnie zależy to od wielu czynników zwłaszcza pogody.
Ale jesteśmy krok od placu Arringo i reszty to z pewnością coś pooglądamy. A jak my to i Wy.
A w ramach polskiej nostalgii pelargonie mojej córki na naszym polskim balkonie.
A teraz zapraszam na *’ Życiorys PRL em malowanym”.
Straszny sen Luci
Skoro, już zaczęłam wspomnienia o strasznych przeżyciach mych, to oto kolejne.
Zaczęło się zwyczajnie. Moja rodzima Spółdzielnia Mieszkaniowa wywiesiła ogłoszenie, że lokatorzy mający skrzynki z kwiatami, proszeni są niezwykle uprzejmie o ich zdjęcie, bo będzie tynkowanie ściany budynku. Trochę mnie to zirytowało, bo dopiero, co obwiesiłam mój balkon ( ogródka, jeszcze nie miałam i ogrodniczo wyżywałam się na balkonie), ale cóż, jak trzeba to trzeba. Skrzynki zajęły środek pokoju zwanego popularnie ” dużym ” a na ścianie budynku pojawiły się rusztowania. Zbliżała się niedziela i małżonek wymyślił, że sobie z przyjaciółmi zrobimy pieszą wycieczkę do Ogrodzieńca. Naturalnie nie z samego Chorzowa. Podjedziemy do jakiejś stacji kolejowej w pobliżu i juz stamtąd przejdziemy się do Ogrodzieńca. Skrzyknęło się kilka osób. Ja w Ogrodzieńcu nigdy nie byłam, znałam go tylko, że tak powiem historycznie.
W niedzielny poranek wyruszyliśmy. Spacer był wesoły, pogoda dopisała. Ogrodzieniec wywarł na mnie niezapomniane wrażenie. Efekt, co prawda psuły rusztowania zabezpieczające ruiny, ale poza tym wspaniały. Kilku moich przyjaciół weszło na owe mostki w rusztowaniach. Ja nie, jakiś lęk mnie ogarnął, ale oglądałam sobie wszystko i wchodziłam wszędzie, gdzie było moim zdaniem bezpieczniej. Syci wrażeń i zmęczeni wróciliśmy do domu. Padłam, jak ” kawka” i zaczęłam śnic. W tym śnie wróciłam do Ogrodzieńca. „Chodzę sobie w tym śnie po zamku( ruinach) i jestem coraz bardziej zmęczona, nogi mnie strasznie bolą. Schodzę po schodach do jakiejś piwnicy i widzę pod ścianą jakieś leżę. Zmęczenie mnie ogarnia straszne i pomyślałam:
– Odpocznę na tym leżu chwilę.
I w tym moim śnie zasnęłam i w tym śnie się obudziłam. Jest ciemno, nie widać zejścia do piwnicy, którym zeszłam. Myślę:
– Wszyscy poszli, a mnie zostawili i zamknięto bramę do piwnic.
Ale o dziwo nie bałam się, weszłam na schody i zaczęłam walić pięściami w zamkniętą bramę. Cisza, nikt mnie nie usłyszał. Zeszłam, kolejny raz usiadłam na wyrku i myślę:
– Takie stare zamki maja mnóstwo korytarzy i przejść, nie ma, co czekać trzeba iść. Gdzieś przecież wyjdę.
I tak zrobiłam. Idę ciemnymi korytarzami, raz w prawo, raz w lewo. Długo szłam, aż nagle poczułam powiew wiatru.
– Jest wyjście. -Pomyślałam i oczom moim ukazał się na ciemnym niebie ogromny księżyc w pełni. Tylko, że ja już nie śniłam. Stałam na swoim balkonie i księżyc był prawdziwy. W moim śnie waliłam pięściami w bramę. Musiałam walić też w ścianę pokoju, bo ręce miałam w zielonej farbie, na którą pokój był pomalowany. Wstałam z tapczanu, przeszłam do ” dużego” pokoju, ominęłam doniczki z kwiatami. Odsunęłam firankę, otworzyłam balkon i wyszłam na niego. Szczęśliwie nie wylazłam na rusztowania ( zadział ten sam instynkt z Ogrodzieńca, że niebezpiecznie), bo być może obudziłabym się w pobliskich ogródkach działkowych, które wtedy jeszcze otaczały mój dom. I dopiero wiatr mnie obudził.
Sen ten pamiętam do dziś.
Zdrowie Konia, czyli wakacyjne wspomnienia Luci
A było to tak.
Pojechaliśmy rodzinnie, to znaczy tata, mama ( ja) i dziecko starsze, czyli mój syn w wieku lat 7-miu na ” wczasy w siodle ” dla początkujących. To były piękne wczasy w Miłosnej k/ Kwidzyna, w urokliwym dworku i na terenach, gdzie trenowała polska kadra jeździecka i był teren dla konkursu WKKW ( Wszechstronny Konkurs Konia Wierzchowego). No to wzięto nas zaraz do galopu… Najpierw pokazano konia… Gdzie ma głowę, a gdzie zad i ogólnie wyjaśniono, że można się na nim przemieszczać. Potem podzielono nas na grupy na razie alfabetycznie i rodzinnie i zaczęła się pierwsza lekcja. To była ” karuzela ” taki kierat, w którym chodziły konie w kole… Na uwięzi. Posadzono nas przy pomocy ( jeszcze) na konie i o Jezu, jak to było wysoko… ale podobało mi się tak sobie chodzić powoli w kółeczko. Innym też… Aż tu nagle nasza trenerka coś tam przełączyła i konie zaczęły kłusować… Dla mnie to było wtedy tempo zawrotne… Co najmniej cwał. Obijałam się po siodle, koń był jakiś krótki. Trzymałam się wodzy ( nigdy lejców) kurczowo i końskiej grzywy też i nagle sama z siebie zaczęłam się unosić w siodle w rytm biegu konia. Usłyszałam glos trenerki:
– O ta pani już zaczyna ” anglezować “.
Teraz było już dobrze, choć męcząco. Po tej lekcji wyselekcjonowano nas na tych zdolniejszych, ( czyli ja) i tych mniej, ( czyli mój mąż). I tak już w różnych grupach jeździliśmy do końca turnusu. Kiedy ja już wyjeżdżałam w tzw. ” plener” mój małżonek obijał d… na padoku. Trudno się dziwić, że zapałałam miłością do koni i tak mi już zostało. W Miłosnej moje dziecko dosiadało kuca… Bydle było złośliwe i w najmniej spodziewanym momencie stawało i podrzuciwszy zad zrzucało dziecko w piach padoku. Dziecko wyrzucało ręce do góry i okrzykiem:
– Iiiiii, sygnalizowało zamiar kuca konieczność ratunku przez mamę.
Ale uparty by i codziennie jeździł. W nagrodę dostał statuetkę jeźdźca z napisem ” Za hart i odwagę”.
Podczas turnusu napatrzyłam się na cudne ogiery, na konie, które chodziły w zaprzęgach i na konie, które trenowały ujeżdżanie. Tkwiłam przy ogrodzeniach przez sporo czasu, nawet na wypad do Kwidzyna trudno mnie było namówić… pojechałam może jeden raz. Bo i po co? W pałacyku były, co wieczór tańce, chłopcy ( kadra jeździecka) jak malowani, ja miałam 28 lat, małżonek nie był zazdrosny, to balowaliśmy. Był w pałacyku barek, którego wysokie stołki miały drewniane końskie głowy z rączkami, takimi, jak przy drewnianych koniach na biegunach. I tam właśnie kadra nauczyła nas picia ” zdrowia konia „. Stawało się na baczność, ze szklaneczką w dłoni i zapiewajło gromko oznajmiał:
– „Zdrowie konia, zdrowie pań i zdrowie tych, co ich dosiadają (!!!)… “ – Reszta równie gromko odpowiadała:
– Zdrowie konia!
I tak do następnego toastu, bo nie każdym kielonkiem pite było zdrowie konia.
To było moje pierwsze spotkanie z jazdą konną. Bakcyla połknęłam, umiejętności szlifowałam już po powrocie z wczasów. A przygód z końmi miałam jeszcze sporo. A najważniejsze, że moją miłość do koni odziedziczyła moja córka. Pięknie jeździ konno i pięknie maluje. Konie też.
I jeszcze ostatni filmik z koncertu a la Celentano.
Dla mojego pokolenia to początek lata a nie 21 czerwca. Ale teraz wszystko do góry nogami. Najkrótsza noc w roku. Poświęcona szukaniu mitycznego kwiatu paproci. Paproć podobno kwitnie tyle, że niepozornie. Zupełnie jak w Italii oliwka i figa. W życiu nie widziałam ich kwiatów, a owoce są. Tajemnica przyrody. A dziś będzie o takiej frywolnej legendzie w Ascoli. Otóż na piazza del Popolo jeden z jego boków zajmuje przepiękny kościół świętego Franciszka o statusie katedry. Przypominam, że w Ascoli są takie cztery. Katedra na piazza Arringo czyli Duomo, San Francesco właśnie, kościół San Agostino na placu o tej samej nazwie i kościół na piazza Ventidio Basso San Pietro Martire. Ale wracamy na piazza del Popolo do kościoła świętego Franciszka. Jest wiek XV. Powstaje obecna wersja kościoła. Sam kościół zbudowano w wieku XIII na pamiątkę odwiedzin w Ascoli świętego Franciszka. W roku bardzo dla nas znajomym 1444 ( bitwa pod Warną) powstają wieże kościoła. I tu zaczyna się legendą Sacra Fallo. Na niższej wieży kościoła pojawił się charakterystyczny kształt nie mniej niż więcej tylko fallusa. 😀 Legenda głosi, że to konstruktorzy kościoła zrobili na złość w rewanżu za niesatysfakcjonującą zapłatę za pracę. I tak od przeszło 500 lat na wieży stoi ( dosłownie) ascolański cazzo jak Włosi nazywają tę część męskiego ciała.
Drugą ciekawostką kościoła, to grające kolumny. Te już pokazywałam i opowiadałam o nich. Ostatnio V. pokazywał dzieciom i wszystkie chłopaki w liczbie trzech czyli Junior i partnerzy córek uwiecznili się grając na kolumnach. Uwieczniłam również V.
Specjalnie się nie przyłożył😄 ale coś tam słychać mam nadzieję.
Mnie też uwiecznił, ale tylko w sukience na upał. Płócienko i luźna, bo mimo braku słońca na liczniku 33 w cieniu.
Jak widać w trzech wymiarach :D.
Skończyłam cykl ” Dwa miasta”. Podobał mi się. Na Kindle mam kolejny tom Pauliny Świst. Wiem, ze nie cieszy sie uznaniem, ale ja ją lubię.
I tyle w dzisiejszym blogu. mam nadzieje, ze ascolańskie legendy zaskoczyły Was. 😀
A teraz Rozmaitości:
Kącik LM
Poradnik PPD
A w kuchni przepis na crostata.
I tu też coś do śmiechu. Mój fejsbuk sam z siebie wrzuca mi czasem tłumaczenie. Jak tym razem. Dobrze, że był oryginalny przepis, bo musiałam się wrócić do oryginału.
Ricetta
500 g di farina 00 500 g mąki
250 g di burro freddo a pezzetti 250g masła w kawałkach
200 g di zucchero 200 g cukru
4 tuorli 4 żółtka
La buccia grattugiata di un limone starta skórka z cytryny
Procedimento:
Unire il burro alla farina e sabbiarli con le dita.
Unire il resto degli ingredienti.
Lasciar riposare la frolla in frigo avvolta con pellicola alimentare,per almeno un’oretta.
Stendere la frolla nello stampo
Bucherellare la frolla con i rebbi di una forchetta.
Farcire con marmellata di mandarini
Decorare a piacere con stampini e con la griglia per crostate
Infornare a 170 gradi per 30 minuti .
Znalazłam dzisiaj trochę czasu na zrobienie tarty z dżemem mandarynkowym
Przepis
500 g mąki 00
250 gram zimnego masła, pokrojone na kawałki
200 gram cukru
4 goździki
Tarta skórka z cytryny
Procedura:
Połącz masło z mąką i szlifuj palcami.
Połącz resztę składników.
Maślankę zostaw w lodówce zawiniętą folią spożywczą, na co najmniej godzinę.
Układanie maślanki w foremce
Rzeźnik maślankę z wścieklizną widelca.
Farsz z dżemem mandarynkowym
Dekoruj na przyjemności pieczątkami i grillem tartowym
Piec w 170 stopniach przez 30 minut .
Szczegolnie ta maślanka i ten rzeźnik mnie powalił. to podaję tłumaczenie własne przygotowania.
Zagnieść masło z mąką ugniatając palcami
Połączyć z resztą składników.
Zawinąć w przezroczystą folię spozywczą i zostawic w lodówce na godzinkę, zeby ciasto odpoczęło.
Wyłożyć formę ciastem, nakluwając go widelcem.
Nałożyć dżem mandarynkowy. Udekorować jak lubimy. 😀
Piec w temperaturze 170 stopni 30 minut.
Mam nadzieję, że jaśniej 😀
A tak śpiewają dorośli ” Il Volo” w towarzystwie Ennio Morricone
Do jutra z zyczeniami miłego weekendu.
Jutro kolejne odcinki „Życiorysu PRl em malowanego „.
Godzina 9.10 a my już wychodzimy. Co mogłam ogarnęłam, łącznie z ziemniakami na kluski, które przepuszczone przez praskę czekają w misce na nasz powrót do domu. Około południa.
Wczoraj pisałam, że na piazza del Popolo montują scenę. Popołudniu rozstawiano krzesła i pojawił się afisz. Cud nad cudami.
Teraz wyjaśnienie. Na afiszu, to nie Adriano Celentano, a popularny w Italii jego powiedzmy muzyczny sobowtór. Śpiewa jego repertuar, ubiera się podobnie, tylko jest trochę młodszy, bo Celentano jest już po osiemdziesiątce. Już raz byłam na jego koncercie przed dziesięcioma chyba laty. Ma swój zespół muzyczny z którym podróżuje po nawet świecie z koncertami. Towarzyszą mu dwie dziewczyny doskonałe głosowo. Załapaliśmy się na próbę.
Trudno świetnie.
Koncert rozpoczął się klasycznie. Z półgodzinnym opóźnieniem.
Wczoraj był Dzień Muzyki a ponadto Akademia Muzyczna w Ascoli obchodziła trzydziestolecie. Z tej okazji zaprezentowała się młodzieżowa orkiestra. Grająca rock and rolle a nawet Jimmy Santana. Doskonali.
W niedzielę mają koncert w teatrze i pójdziemy, bo już wzięłam wejściówki.
A potem rozpoczęło się widowisko.
Pełne wspaniałych piosenek Celentano i innych hitów włoskich.
Publiczność bawiła się doskonale śpiewając i podrygując w takt przebojów. Dużo młodzieży stojącej poza krzesłami. Ja sama wzruszyłam się przy słynnej ” Mezzanotte”.
Co udało mi się uchwycić pokazuję.
Jutro końcówka koncertu, bo wyczerpałam limit dzienny. 😀
Panujący cień po prawej lub lewej( zależy z której strony) przyjemnie chłodzi. Bo mamy te upały. Co mnie cieszy i śmieszy tymi ostrzeżeniami telewizyjnymi. Toć przecież Italia i lato. A to dopiero pierwszy raz taka temperatura w okolicy 35 stopni.
W sumie to nie wiem już jak liczyć ten początek lata. Od dziś czy tak jak za moich czasów od 23 czerwca czyli nocy świętojańskiej.
O lecie świadczy fakt, że osobisty jako typowy ascolańczyk włożył dziś krótkie spodnie i polecił mi ten fakt uwiecznić i wysłać do G., która tak jak ja lubi ciuchy.
I tym samym i ja załapałam się na fotki w nowej kiecce.
Kolumny na placu są myte i czyszczone. Słychać więc szum wody. Trochę to potrwa, bo plac jak wiadomo cały otoczony jest kolumnadą. Poza częścią kościoła świętego Franciszka.
Na piazza del Popolo zamontowano scenę. Co na niej będzie tajemnicą ascolańskiego magistratu. I tak stale wchodzę do kasy biletowej na placu, bo 21 lipca ma być koncert mojego ukochanego ” Il Volo”. Koncert na piazza del Popolo. Trzeba pilnować, bo jak pojawią się bilety ( kolejna tajemnica kiedy), to znikną jak ” sen jakiś złoty”.
Jeszcze się nie przedarłam przez opis wczorajszej wizyty V. Podobno analizy w porządku i zaczyna kolejny miesiąc terapii immunologicznej. Tym razem tabletki 30 mg. I tak chyba będzie do 60 mg. Ale to tylko moje przypuszczenie.
Obiad zjedzony, gary pomyte więc trochę czasu dla poletka internetowego. Środek tygodnia więc zbliża sie weekend. ten czas nie ma umiaru w pędzie.
I tyle dzisiaj, zobaczymy, co na tej estradzie będzie. Może jakieś przywitanie lata.
W Kąciku LM
W Poradniku PPD magiczna ściereczka do mycia okien i luster dla Małgosi. Pojawia się na różnego rodzaju kiermaszach. W sklepach nie widziałam ani na targu zwykłym.
Na czytniku mam ostatni tom sagi lwowsko- wrocławskiej ” Dwa miasta”
A kupiłam cykl żuławski Sylwii Kubik, bo poprzednia saga jej autorstwa bardzo mi sie podobała.
I oto dlaczego uwielbiam ” Il Volo”, od czasów kiedy mieli po 15 lat.