Oczywiście o koncercie muszę napisać z obowiązku do ” Opowieści Ascolańskich”. Ale nie tylko, bo o mojej fascynacji tą formacją wiadomo. Cóż pochodząc z przedwojennej oficerskiej rodziny jestem dziedzicznie obciążona. Zakochałam się w nich od pierwszego wejrzenia. Staram się być na większości ich koncertów w Ascoli. A są to bersaglieri osadzeni w Ascoli.
Wczoraj był to koncert jak w zeszłym roku. Ale znacznie ciekawszy. O tamtym też opowiadałam. Każdy podobny, ale inny.
Popołudniu ucieszyliśmy się, że nareszcie oprócz estrady ustawiono krzesła. Czyli koncert będzie. Jak wiadomo w Ascoli nigdy nic nie wiadomo.
Przyszliśmy w okolicach dziewiątej wieczór. Już sporo osób zajmowało miejsca.
Mimo, że to była godzina koncertu trzeba liczyć na 21.30. Widać było zaangażowanie organizatorów, bo przybyli najważniejsi w Ascoli. Nie licząc burmistrza,
dowódcy wojskowi, senator i inni.
O dziwo koncert się zaczął od muzyki. a nie gadających głów i opowieści prezentera
o losach bersaglieri w Italii. Naturalnie od słynnej melodii – ich hymnu Flick Flock przy której zawsze biegną.
Gadające głowy też były, ale w czasie przerwy, podczas której dostaliśmy foldery
Najważniejszą wiadomością była zapowiedź krajowego spotkania w Ascoli wszystkich bersaglieri w Italii.
Impreza przewidziana jest na maj przyszłego roku.
A teraz zapraszam na kilka filmików.
Słynna La Variata” na motywach Flick Flock
Fanfara, bo tak nazywa się grupa muzyczna nie tylko gra, ale i śpiewa i gwiżdże
i obowiązkowa La Paloma.
Patriotyczne zakończenie. Wszyscy wstali. Była „Legenda del Piave”, przepięknie wykonana trąbkach” Cisza” i na zakończenie naturalnie hymn włoski
I tyle sprawozdania kulturalnego.
Dziś poniedziałek. Nowy tydzień. Byłam umówiona w sprawie, którą załatwiam dla siebie. Może się uda. Otóż złożyłam już wszystkie dokumenty do włoskiego Zus- u o zasiłek socjalny. Kiedy spełnia się warunki, a pobierana w kraju emerytura nie jest w wysokości zasiłku socjalnego w Italii przyznane zostaje wyrównanie do tej kwoty. Teraz muszę czekać na decyzję. Poproszę o kciuki, bo zawsze to trochę euro.
I niestety teraz będzie nie łyżka dziegciu, a cały słoik w tym miodzie. Otóż był kilka dni temu ” czarny dzień” w Italii, w której w ciągu jednego dnia zginęły od noża z ręki mężczyzny trzy kobiety. W różnych rejonach Włoch. Pozostawię, to bez komentarza. I, to nie jest żadna patologia. Zginęła również młoda studentka , której rodzice wyjechali na urlop.
Ale, że moje życie mimo strachu o V. toczy się dalej, to dziś kupiłam sobie kolczyki, które niczego nie udają. Są takimi śmiesznymi sercami w kolorze słynnej tęczy, co zresztą zwróciło moją uwagę.
Czasem potrzebuje takich gadżetów do pełnej aranżacji letniej. Nie muszą być eleganckie, a wręcz ta elegancja nie jest na miejscu. To kupiłam i jak założę, to się uwiecznię.
I tyle na dziś. ostatni dzień lipca. Jutro sierpień i pełnia. W sierpniu będą dwie. Druga ostatniego sierpnia. Tak się zdarza raz na trzy lata.
Ciekawe jak z dzisiejszym koncertem, bo krzesła złożyli. 😀
Kolorowo, bo cała sobota była pełna spotykanych kolorów mimo, że nie działo się nic specjalnego.
Wszędzie muzyka, tłumy ludzi chodzących jak zwykle w kółko po placach. I to na pewno, bo z racji zwracania uwagi na ciuchy spotykaliśmy tych samych ludzi.
A jednak było na co się pogapić. Po placach spacerowały podczas sesji fotograficznej trzy panny młode w bieli. Dwie z nich udało mi się sfotografować.
Plus jeden ślub pary w wieku dojrzałym
Za to samochód stał się obiektem zdjęć.
V. pozazdrościł tej pani i potem ja musiałam się ustawić do zdjęcia .
Było dość późno. Zjedliśmy w domu te codzienne lody, których już mam dość i wczoraj przełknęłam niewiele. Ale ponieważ V. potrzebuje kalorii, to nic nie mówię. I znowu wyszliśmy na plac, bo kolacja została przełożona na później.
W chiostro San Francesco, gdzie miał być ten aperitif okazało się, że trzeba było się zamówić. Gdzie i u kogo jak zwykle nigdzie informacji nie było. Poczta pantoflowa. Ponieważ to impreza stricte dla młodzieży do nas wiadomość nie dotarła. Bramki i tłumy w środku plus dyskoteka . Zerknęliśmy
i zawróciliśmy na pazza del Popolo
gdzie w kawiarni Meletti kolejna szkoła tańca przygotowywała się do potańczenia. Rytmy latynoskie.
Wróciliśmy na kolację. A potem osobisty zarządził kolejne wyjście o dziesiątej wieczór. Normalna emerytka kładzie się o tej porze spać. Ale nie w Italii.
No to wyszliśmy. W restauracji Maxela’ występ wiolonczelisty przy akompaniamencie gitary. Dość ciekawy, ale nie nagrywałam. Nie było warunków. Wiolonczelista był boso. stąd chyba występ odbywał się na dywanie. I ubrany na biało. Dość oryginalny artysta.
Trzeba było jeszcze zobaczyć te tańce w Meletti.
Dość szybko nam się znudziło, a że zbliżała się północ, to wróciliśmy do domu.
Dziś przedpołudniem mini spacer. Chiostro po imprezie pieknie wysprzątane, co widać na zdjęciu I znowu V. chciał mnie uwiecznić w sukience, której nie pamiętał. Pewnie, że nie, bo pierwszy raz ją włożyłam.
I tak jesteśmy przy babie w czerwonej spódnicy
Kącik LM.
Kupiłam sobie czerwoną spódnicę z godetami i wyglądającą spod niej falbanką
i przyczepił się do mnie wierszyk z ” Koziołka Matołka”, który szukał baby, co czerwoną ma spódnicę’
” Na Koziołka to wezwanie, bab przybyło sto tysięcy.
a jak mówią inni ludzie, była nawet jedna więcej”.
To pewnie ja…:D
I tyle kolorowo, a co będzie wieczorem, a mają być moi ulubieni z piórami na czapkach
zobaczymy.
Wracamy do Kącika LM- kilka fotek z placu
Poradnik PPD
I kolejny odcinek ” Życiorysu PRL em malowanego”
Od Świętej HANKI .
Nie nie będzie o pogodzie, zimnych rankach i wieczorach, będzie to opowieść nostalgiczna. Jest takie miejsce w mojej pamięci… Miejsce specjalne. To ” ogródek ” jak na działkę mówimy na Śląsku. Ogródek mojej przyjaciółki Anny, zwanej przeze mnie Anią, Anulą, przez jej męża Anusią, a czasem Anną. Ania w rewanżu oprócz zdrobnienia imienia używa formy ” panie B ( od nazwiska). Ogródek Ani to miejsce piękne, zadbane tak, że kiedyś nasz, przyjaciel K. powiedział do mnie:
– Lucy, ja wchodząc do ogródka Ani , zastanawiam się, czy przed furtką butów nie zostawić.
Ogródek przechodził różne metamorfozy( jak i nasz kraj). Na początku była tam i część warzywna. Pan ogródka, zapraszał na ” oberiby „, jak na Śląsku nazywa się kalarepę, były pomidory, truskawki, maliny. Późniejsza świadomość o truciznach dostających się do ziemi wyparła cześć jedzeniową. Pozostały na obrzeżach maliny, później borówka amerykańska. Była piękna altana, a właściwie jest z dużym tarasem, na którym przetańczyłam całe noce na imieninach i innych uroczystościach czy spotkaniach towarzyskich. Byłyśmy trzy: Ania, ja i trzecia, która odeszła przed 20- tu kilku laty za wcześnie. To właśnie my trzy, zaczynałyśmy, każdą imprezę, od tzw. ” trzech szybkich ” dla rozkręcenia się. Była piaskownica, huśtawka, ( na której przysiadłam raz, po trzech szybkich i film mi się urwał na trochę), miejsce pod ognisko i garnek z ” pieczonkami „. Ale czas biegł. Na miejscu piaskownicy powstał trawnik. Huśtawkę zastąpił hamak, a miejsce pod ognisko, grill. Pani ogródka sadziła, co raz to nowe kwiaty, altanę porosły powojniki. Miłością do clematisow ( powojniki) zaraziłam się i ja. Ale wiele lat później.
Ile wspomnień? Ile żartów? Ile szalonych rock and roll- i? I, Abba ze swoimi melodyjnymi przebojami i ówczesna miłość mojej przyjaciółki, do której pozostał w niej sentyment, Krzysztof Krawczyk. Nazywałyśmy, jego przeboje ” poscielówami, “ale, jak milo tańczyło się te melodie, flirtując niewinnie z obecnymi panami.
Moja przyjaciółka to perfekcyjna pani domu, mimo, że całe życie pracowała umiała zorganizować dom tak, że chodził, jak szwajcarski zegarek. Jej kolorowy ogródek, szalone dziewczyny z tamtych lat, obowiązkowo ciasto z galaretką, alkohol bez obawy o wątroby i syndrom dnia następnego.
A sierpień dla mnie, to już przedpokój jesieni. A może hol .. duży, elegancki, ale zawsze to przedpokój w lepszej wersji. Dzień krótszy, gorąc inny, a noce chłodniejsze. Rodzice zaczynają myśleć o szkole dzieci, bo choć wakacje na półmetku, to ani się obejrzymy szkoła się zacznie
U nas oczywiście rozrywkowo. Wieczorem były niewielkie występy z gatunku cyrkowych. U nas w centrum. Dzielnica Ascoli z piazza Immacolata miała ” białą noc” czyli jedzenie, piwo i zabawy plus koncerty. Potrwa to jeszcze dzisiaj i chyba w niedzielę. Stąd w centrum mniej ludzi.
A cyrkowe pokazy ? Widziałam dwa występy zwane szumnie spektaklami. Panią, która rękami i nogami uruchomiła kukiełki. Rzeczywiście dobrze jej to wychodziło. Do kapelusza trafiło sporo datków .
Pod palazzo dei Capitani rozłożył się artysta wszechstronny. Komik, bo wykorzystywał do zaangażowania publiczność i dzieciaki do swojej właściwej akrobacji na wysokim palu.
Taki człowiek mucha. Powiem tak momentami cierpła mi skóra, bo maszt był wysoki, a akrobata był bez zabezpieczenia. Podłoże piazza płyty z travertino. Boję się takich występów.
Dzisiaj rano byłam na placu dworcowym. Dworzec ascolanski w przebudowie, to znaczy perony i w tym momencie zamknięty dla pociągów. I na placu niespodzianka. Zawsze mówimy, że za mało jest w Ascoli ławek do posiedzenia. Zwłaszcza w centrum. Na placu dworcowym pojawiły się co prawda tylko dwie ławeczki, ale za to w cieniu, co ma duże znaczenie.
Siedzimy tym razem na kamiennych siedzeniach pod magistratem. Wokoło gwar targowy, bo sobota.
Dziś coś tam jest na pazza di verdura. Jakiś aperitiv S’Emidio, bo nazwany ‚ aperitivimidio”.
Za to jutro już normalny koncert na piazza del Popolo moich ulubionych ascolanskich belsaglieri. A w poniedziałek kolejny koncert jakiejś muzycznej grupy. Czyli nudów nie będzie
” Zgubne pożądanie” skończyłam. Erotyk z elementami kryminalno- psychologicznymi. najważniejsze dobre zakończenie. 😀 Mam jeszcze dwie książki do przeczytania tej autorki, to idę za ciosem.
Pogoda jest jaka lubię. Powyżej 30 stopni z lekkim wiaterkiem i ciepłym wieczorem.
A z mieszkania nad nami wyprowadzili sie po dwóch prawie latach nasi młodzi sąsiedzi. Włoch i jego dziewczyna Angielka. Mieszkanie pewnie pójdzie znów do wynajmu i będziemy mieć kolejnych sąsiadów.
To chyba wszystko na dzisiaj.
Acha. W naszej restauracji pod domem ma być też muzyka na żywo i nawet skrzypce. Tak nas poinformował szef zapraszając. Zobaczymy. I tak będzie gdzie posłuchać, bo w pobliżu można usiąść i nie trzeba iść do stolika zewnętrznego. A dziś nawet zainstalowano zewnętrzny barek. Przy okazji zrobię fotki.
A, że dziś sobota, to czytamy |Życiorys PR: em malowany”.
Papier nad papierami, czyli rzecz o papierze zwanym toaletowym
Właściwie to teraz się zastanawiam, co do diabła było z tym papierem toaletowym, że go nie było?
To znaczy był, ale zdobycie go to była radość nieziemska i cud mniemany. Przecież papier był, do pakowania, do okładania książek i zeszytów, były kartki i papier listowy, były książki w końcu na papierze drukowane, koperty, kartony, zeszyty, to wszystko było i bez specjalnych zachodów. Szło się do ” papierniczego, “ czyli, jak sama nazwa wskazuje po produkty papiernicze. A papieru toaletowego nie uświadczyłeś. Jako produkt zastępczy w wielu domach i moim też funkcjonowały serwetki papierowe ( były), a z wakacji pamiętam, że w drewnianych domkach z serduszkiem, które moja babcia nazywała „ sławojkami”, na gwoździu wisiały pocięte kawałki gazety ( gazeta była najmiększą), bo już na wsiach papieru nie uświadczyłeś człowieku.
Rolka papieru toaletowego to była sama zgrzebność. Szary, przypominał papier ścierny, czasem udało się zdobyć biały i to był niebywały luksus. Sama zostałam obdarowana z okazji imienin zamiast kwiatami 4 rolkami białego papieru toaletowego i pudelkiem Dixanu do prania. Do dziś wdzięczność moja ofiarodawcom trwa. Składało się makulaturę i nie tylko do szkoły, ale do skupu makulatury gdzie za odpowiednią ilość kilogramów dostawało się ten cenny towar. Ja jeździłam często do Warszawy do ojca i tam o dziwo z tym produktem ( wiadomo stolica) było lepiej. Za każdym razem przywoziłam do domu pełną torbę tego wyśnionego papieru do… itd.
Razu pewnego, nabywszy upragniony papier i zawiesiwszy go na szyi na sznurku ( a co niech mi zazdroszczą) i uprzejmie odpowiadając, że owszem kupiłam tam za rogiem, ale już nie ma, pognałam na dworzec. Już Centralny. Kiedy wsiadałam do pociągu, a pan zawiadowca podnosił lizaka do góry … sznurek pękł i rolki potoczyły się po peronie. Rozpacz… Tu papier… Tu pociąg… Co wybrać, ale takie nieszczęście wzbudza współczucie, wrzuciłam najbliższe rolki do wagonu i z bólem serca wsiadłam. Tymczasem pan zawiadowca opuścił lizak, pociąg jeszcze chwilę postał, a przygodni pasażerowie na peronie wrzucali mi do wagonu rolki wyzbierane… Nikt się nie połakomił na ten cenny towar. Wykrzykiwałam gromkie:
– Dziękuję.
I wiązałam kolejne ” koraliki” ” na sznurku. Nikt się nie śmiał, sytuacja była podbramkowa. Papier ocalał. Nie zginął pod kolami, ja dojechałam do Chorzowa z zakupem marzeń i idąc z dworca uprzejmie odpowiadałam, że kupiłam w Warszawie, że tam często można dostać ( jak się odstoi w kolejce) to marzenie Polaków z epoki PRL- u. A teraz, co? Cienki, kolorowy, perfumowany w motylki w stokrotki, pod kolor łazienki, pod kolor sedesu, pod kolor oczu… I gdzie ta radość życia? „
Tak, tak. 26 lipca kiedy to odpoczywałam nie wychodząc z domu zaczęły się obchody związane ze świętem patrona Ascoli S’Emidio.
Będzie się działo. Ale najpierw zapiski. V. zrobił badanie TAC i wyniki pójdą od razu na onkologię. Wrócił odmieniony pozytywnie i wobec tego miałam popołudnie na placu. Dziś, co prawda znowu miał pomruki wulkaniczne, ale jakoś udało mi się na nie nie zareagować. Na Dopplera pojechaliśmy autem. Było tak brudne i w piasku jakby ktoś nim był na pustynnym rajdzie. Po badaniu, które podobno wyszło dobrze uzupełniliśmy wodę do picia, bo byliśmy w pobliżu i V. zdecydował się opłukać samochód. Potem już było prawie południe. Moment posiedział sam na piazza Roma, a ja poszłam zrobić jedno ksero i kupić coś w Acquasapone, bo były oferty. Obiad i kiedy V. w końcu odpoczywa, bo dziś źle się czuje ja zabrałam sie za bloga.
Wracam do maratonu rozrywkowo- kulturalnego. Oto program.
Wieczorem poszliśmy na pierwszy koncert z codziennych propozycji. Był to koncert dla mnie, ale i V. poszedł. Koncert a właściwie recital pianisty Alessio Falciani.
A żeby było jeszcze lepiej, to młody pianista jest ascolańczykiem.
Świetnie ułożony program jako : ” Podroż z wielkimi kompozytorami romantycznymi”
Koncert odbył sie w katedrze S’Emidio.
Ostatnio zwracałam uwagę, że nasza katedra nie jest oświetlona i przy iluminacji magistratu stoi ciemna i smutna. Wczoraj była pięknie oświetlona
Był też afisz
A przez otwarte szeroko drzwi do katedry widać było fortepian.
Oczywiście było trochę gadających głów i podziękowań. Był nasz burmistrz, ale w końcu recital się rozpoczął.
Ja czekałam na Szopena. Za Schumannem nie przepadam. Ale warto czasem posłuchać.
Zapraszam na wykonanie utworu Szopena.
Potem były kolejne utwory. Oba przepięknie wykonane. I oczywiście publiczność wyklaskała bis. Oto on.
Nie wiem, co to za utwór, ale bardzo mi się podobał. Jakby dwutorowy. Jakby rozmowa mężczyzny i kobiety… tak mi się skojarzył.
Wracaliśmy gwarnym piazza Arringo, ale już wyraźnie temperatura spadła. Narzuciłam sweterek.
Czyli wieczory nie będą już takie upalne. Dziś kolejne wyjście wieczorne na piazza Arringo i piazza del Popolo.
Ale o tym jutro.
Książka Danki Braun ” Zgubne pożądanie” okazałała się erotykiem z wątkiem psychologicznym. Czytam. Nie jestem pruderyjna. 😀
Z życzeniami dla Wszystkich tutejszych Ann, Ań, Anuszek i Anaeczek.
Moje Najmilsze.
Wszystkiego o czym nawet nieśmiało marzycie. I ostatnio najważniejszym życzeniem dla mnie i dla Wszystkich stało się życzenie zdrowia. Bo nic poza nim nie jest ważne. Zdrowie pozwoli na inne przyjemne rzeczy i na spełnienie tych nawet nieśmiałych marzeń.
Jeszcze raz Wszystkiego Imieninowego. Z uściskami
Lucia
A teraz wracamy do mojej codzienności.
Po wczorajszym burzliwym dniu jest spokojniej, ale nie jest normalnie. Badanie TAC jest popołudniu.
Wczoraj sobie nadwyrężyłam stopę w lewej nodze i dziś ją oszczędzam smarując żelem z arniką 30%.
Poszłam tylko po chleb i do apteki. V. wciąż wychodzi sam. Wieczorem na piazza Arringo była impreza związana ze zbliżającym się świętem S”Emidio. Odpuściłam z racji nogi, ale słyszałam orkiestrę i muzykę Quintany. V. zresztą przyniósł wizerunek świętego i program obchodów. Zeszłoroczny medalion, który zawiozłam do Polski bardziej mi się podobał. Ale nasz magistrat działa.
Jednej imprezy nie zaaresztowałam. 😀
Za to przeczytałam czwarty tom cyklu” Akta Mirka Filera” i książkę również Danki Braun ” Oczy Adrianny”. Czytając czwarty tom cyklu zorientowałam się, że jest w nim nawiązanie właśnie do postaci Adrianny. I rzeczywiście ” Oczy Adrianny” należałoby przeczytać przed kontynuacją przygód Mirka F. Są powiązania i z nim. I innymi postaciami z cyklu.
Dalej na czytniku Danka Braun. W kolejności wydania, żeby była kontynuacja już nie Mirka F. ale innego bohatera Marka Bieglera. Jednak zacznę od ” Zgubnego pożądania”, bo nie mam pojęcia gdzie tę książkę przypisać. Autorka obraca się w szerokim, co prawda gronie, ale tych samych postaci. Ano zobaczymy.
Prognoza pogody się sprawdziła i w nocy temperatura spadla. Rano czułam rześki poranek. I teraz też jest w granicach 29 stopni. Tak ma być kilka dni, ale noce mają być na szczęście chłodniejsze.
Wczoraj pisałam o tych moich nowych spodniach. Pokażę je naturalnie i zwracam uwagę na wykończenie w pasie. Oprócz kieszeni jest pasek, który ma wciągniętą mocną szeroką gumę z tylu. Dlatego nie trzeba zamka. I dodatkowo ozdobne wiązanie. Ja zwykle zostawiam je wiszące i dyndające luźno.
Zwyczajnie nie umiem się skupić. Pełnia mi tak dokopała, że mam wszystkiego dość. Nawet zakupy niewiele pomogły. Wręcz myślę, że właściwie po co. A kupiłam dwie pary majtek w Triumphie i dziś wyszperałam jedwabne szerokie spodnie. Te spodnie może pokażę jutro. Głowa mnie boli. Poszłam jeszcze do zastępcy ZA, który jest na urlopie , bo kończą mi sie lekarstwa. Mam recepty. Trochę poprawiły mi humor książki od Agi. Na dworze znacznie niższa temperatura i wieje wiatr. Może jeszcze popołudniu wyjdę. Moje samopoczucie w dolnych strefach stanów niskich. Niech już będzie pojutrze, a najlepiej jeszcze później.
I żadna poważna choroba go nie powstrzymuje. Zbliża się pełnia i jest jak jest. V. wstał wczoraj po południowej drzemce i się na mnie obraził. O co nie mam pojęcia, bo pełnia tak ma. Latał po placach sam. Dla mnie, to mimo wszystko był dzień odpoczynku psychicznego. Ale też musiałam te humory odreagować. I mimo temperatury zabrałam się za te stertę do prasowania.
I wyprasowałam. Nie lubię takiego składania, bo nigdy nie mam czasu potem z tym się uporać. Było tego kilka pralek. Kolejne pranie już na suszarce, ale postaram się z nim uporać zaraz. Dziś humorów ciąg dalszy. Poszedł sam na zakupy warzywne i teraz pichci paprykę. Może mu to trochę energii złej upuści. A ja wreszcie zaniosłam dokumenty własne w sprawie, która jak wypali będzie dość znaczącą dla mnie korzyścią. Jak nie, trudno płakać nie będę, ale spróbować warto.
To o kciuki w tej sprawie poproszę.
Mam zamiar jeszcze coś tam poszyć, bo też mi się uskładało. Czyli dzień gospodarczy. Czasami takie dni w ramach rekompensaty za humory mam w podarunku od księżyca.
A, że jak wiadomo duszę kobiety leczą najlepiej zakupy, to widziałam w „Triumphie” ogłoszenie o saldi. To zajrzę tam.
A wczoraj też w ramach poprawy humoru uzupełniłam książki Danki Braun… bo zapomniałam o niej i okazało się, że przybyło cztery.
Kolejny tom cyklu ” Akta Marka Filera”
Dwie powiązane postacią detektywa Marka Bieglera
I jeszcze jedną
Jak to mówią:
-Na frasunek dobrze poczytać wcześniej kupując ebooki czyli książki.
No i tyle dziś. Trochę ciszy kulturalnej dobrze robi.
Na niebie trochę chmur więc temperatura spadła. I czekamy na zapowiedziane burze. Po nich ma się ochłodzić do 30 stopni.
Właśnie tropik. Nie z racji temperatury, która dziś ma wynieść 41 stopni, ale z powodu wilgoci. Sprawdzałam. Wilgotność – umidita.
W nocy ma być 69 %. Potem spada w największy upał do 30%. Nic więc dziwnego, że trochę czuję się oblepiona wilgotnym powietrzem. Od południa siedzimy do piątej w domu. Jednak nie jest to czas na prace domowe. Raczej odpoczynek, a w moim przypadku czytanie. Joanna Tekieli jawiła mi się jako pisarka miłych romantycznych w scenerii wiejskiej książek. A tymczasem czytam mroczny kryminał w jesiennej scenerii Krakowa.
Wczoraj panowała w Ascoli kulturalna cisza. Trzeba znowu nazbierać sił na życie kulturalno- rozrywkowe.
V. ma w tym tygodniu ważne badanie TAC nerki. Będzie wiadomo jak zareagował jego organizm na immunologiczną terapię. Onkolog przewidziany za miesiąc. Nie powiem, że się nie stresuję.
Niby wszystko jest jak wcześniej, ale w tle czai się mrok i konieczność przystosowania się do okoliczności. Wczoraj zaopatrzyliśmy się w 13 półtoralitrowych butek wody z „La casa della acqua”. Zwykle w niedzielę V. jedzie autem na zakupy i po wodę. Spijamy jej dużo ale bez wody się nie da żyć w tej temperaturze
Wyciągnęłam kiecki, które nawet ramiączek nie mają. Mam takich kilka i dodatkowo podczas spaceru opalam się spokojnie bez problemów. V. zafundował mi sesję przy ujęciu wody źródlanej na piazza di verdura.
Wczoraj popołudniu mimo niedzieli wróciły pracę demontażowe na piazza del Popolo. Dziś kontynuacja. Jutro pewnie nie będzie śladu po koncercie. Czyli jakby policzyć. Scenę budowano przez pięć dni i nawet w nocy, a demontaż też wliczając noc około trzech dni.
Upał spowolnił ludzi. I trudno się dziwić. Znane siedziska w ciągach wentylacyjnych okupują emeryci płci męskiej, a bary przystosowując się do temperatury fundują gościom prócz popielniczek wachlarze.
Kolejny podgląd na Starówkę od piątej popołudniu z przerwą na kolację.
Dziś w „Rozmaitościach”
Kącik LM
A ponieważ bardzo mi się podoba image pani premier włoskiej nazywanej premierem w spodniach, to zamiast wybierać zdjęcia wrzucam link i jest tam masa ciekawych aranżacji. Ostatnio widuje się panią premier w lejących kompletach. Spodnie i długi , a nawet bardzo długi żakiet. I obowiązkowo piękne kolczyki.
Emocje opadają. Ale wciąż przed oczami migają mi kolorowe światła i słyszę utwory.
Jeszcze kilka słów o samym koncercie. Organizacja na piątkę, ale trudno się dziwić, bo artyści tej klasy mają swoje ekipy i doświadczenie. Myślę poza tym, że ” Il Volo” jest kochane za wiele rzeczy. Pierwsza rzecz to profesjonalizm. Zaczynali jako piętnastoletni chłopcy. Teraz koło trzydziestki, to zaprawieni w bojach, bo profesja nie jest łatwą artyści. Postawili na wykonanie utworów znanych, pięknych i zarówno operowych do których predysponują ich głosy jak i wspaniałych ponadczasowych piosenek włoskich i standardów światowych. Publiczność włoska to kocha i kocha śpiewać z nimi i o dziwo brzmi to bardzo czysto.
W piątkowym koncercie była jedna wzruszająca chwila. Słynne „Alleluja” poświęcone tragedii ofiar covidu. Do nieba poleciały w takt przepięknie wykonanego utworu światełka telefonów. Moje światełko też. Nie nagrywałam oczywiście, jednak kiedy usłyszałam, że będzie moja ulubiona ” Grenada” wyszłam z krzeseł na pobocze i oto ona. Pozostałe filmiki też.
Żeby zakończyć temat koncertu.
Już w nocy z piątku na sobotę zniknęły krzesła i urządzenia świetlno- akustyczne. W sobotę trwały prace przy demontażu sceny, przerwane na niedzielę. Pozostały słupy i tylko dolna część estrady. Wygląda na to, że demontaż idzie o wiele szybciej niż budowa sceny.
V, w sobotę sporo odpoczywał. Wyszliśmy na place około piątej popołudniu. A tu na piazza Arringo niespodzianka. Zaparkowane nie wiadomo oczywiście jak to w Ascoli z jakiej okazji kolorowe kabriolety, które dla mnie są symbolem lata w Italii.
Ledwo skończyłam fotki kabrioletów kiedy pod eskortą policyjną zaparkowały na placu harleye. I ten przyjazd uwieczniłam. Bo wiem, że są ich miłośnicy.
Trochę posiedzieliśmy to tu i tam, żeby koło dwudziestej zerknąć na piazza di verdura. A tam królowało tango argentyńskie. Tańczyli uczestnicy szkoły tańca z Offidy. Ale dla przyjemności. Nie był to żaden pokaz. Jednak dołączyć nie było można. Impreza do oglądania, ale zamknięta.
Wróciliśmy jeszcze raz koło dwudziestej drugiej. Tańce się rozkręciły, a ja z racji sukienek znów zrobiłam fotki i mały filmik.
I jeszcze ponieważ jest niedziela to weekendowe czytanie:
HISTORIE CODZIENNE I ŚWIĄTECZNE
Hallo, czy to? Pomyłka
Czy możecie uwierzyć, że ja po 50 latach pamiętam krakowski numer telefonu Miejskich Ciepłowni? Był następujący, jeszcze pięciocyfrowy 418 – 72. A pamiętam, bo ten numer spędzał nam trzem w domu sen z oczu i to dosłownie. Telefon w domu miałam zawsze, ten jednak był szczególny. Był to telefon służbowy mojej mamy, ( czyli firma płaciła) i nie można go było tak od razu zmienić. Numer tych Ciepłowni był podobny do naszego domowego 413 – 72. I na tych łączach często zamiast 8 wyskakiwało 3 i czarny aparat z normalną tarczą, a nie z żadnymi klawiszami darł swoja telefoniczną mordę w moim domu. Kiedy tylko następowały chłodne dni i włączano kaloryfery horror zaczynał się straszny. Awarie ogrzewania były na porządku dziennym i ludzie zmarznięci wydzwaniali do … Miejskich Ciepłowni. Pal sześć, jak dzwonili w dzień, ale często dzwonili nocą. Dzwonek telefonu był jazgotliwy i nie było możliwości go wyciszyć, bo takiej funkcji w aparacie nie było. Wyłączyć też go nie można było, bo był na stałe umocowany w gniazdku. Zresztą mama musiała być często pod telefonem i taka opcja nie wchodziła w grę. Obkładałyśmy to bydlę poduszkami z tapczanu na noc, żeby mu trochę mordę zamknąć. Ale i tak: 2-ga w nocy, dzwonek. Odnaleziony wśród poduszek telefon i zaspany glos mojej mamy:
– Halo?
– Miejskie Ciepłownie?
– Pomyłka.
I tak nieraz kilkakrotnie. Jak skończyły się Ciepłownie zaczynał się horror inny.
Dzwonek: 3-cia rano.
-Halo.? – To mama.
– Dyspozytor?
– Pomyłka.
Z tym dyspozytorem to mama już się zaprzyjaźniła. No prawie.
Dzwonek:
– Halo? – To mama.
– Dyspozytor?
– Pomyłka.
– O Boże, to znowu pani? Przepraszam.
– To znowu pan? Dobranoc.
Czasem trafiały się inne nocne rozrywki. Pamiętam, jak też ciemną nocą to czarne bydlę zadzwoniło. Słyszę głos mamy:
– Halo?
Reszta z opowieści.
– Jest Renata?
– Nie ma. – Odpowiedziała mama zgodnie z prawdą, bo u nas żadnej Renaty nie było.
– Ojej, zmartwił się głos. Klucza nie wzięła. Będzie stała przed bramą.
– To postoi.
Ze stoickim spokojem odpowiedziała mama odkładając słuchawkę.
Czasem telefony odbierała babcia, która miała wesoły dziewczęcy wręcz głos. Raz około północy bydlę dzwoni. Babcia czytała książkę. Zdjęła okulary i odebrała.
Halo?. – To babcia.
– Miejskie Ciepłownie?
– Pomyłka.
Glos babci urzekł pana po drugiej stronie i ten zaczął klasyczną ” nawijkę „:
– Och, jak mi przykro, pewnie panią obudziłem.
– Nie spałam. = Odpowiedziała babcia.
– Ale córkę mi pan obudził (moją mamę).
Męski baryton:
– To może ja w jakiś sposób się zrewanżuję. Może spotkamy się na kawie i osobiście panią przeproszę.
A moja babcia spokojnie:
– Nie tylko córkę mi pan obudził. Wnuczkę ( ja) też.
YYYY – cisza w słuchawce. Trzask odłożonej słuchawki.
Na dobrych wzorach byłam wychowana. I kiedy kiedyś telefon u mnie w domu w Chorzowie rozdzwonił się około 21-szej i męski glos nie upewniwszy się, gdzie dzwoni, ryknął:
– Córka jest?
– Jest. – Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, bo moja Aga miała około dwóch lat.
– A co robi? – Zapytał glos.
– Śpi. = Odpowiedziałam.
– O tej porze? – Dziwił się głos.
– Dlaczego?
– Bo ona chodzi spać po ” dobranocce „. – Odpowiedziałam słodko. I odłożyłam słuchawkę.
Były też dowcipy telefoniczne. Na pytanie:
– Czy to Zoo? Nabrałam się tylko raz. Kiedy zaprzeczyłam, usłyszałam:
– To, czemu małpa przy telefonie?
Były też dowcipy z serii makabrycznej. Nocą naturalnie, dzwoni nasz ukochany telefon. Odebrała mama i usłyszała wypowiedziane grobowym szeptem słowa:
– Umrzesz, umrzesz.
Mama, bądź, co bądź wojnę przeżyła, strachliwa raczej nie była i spokojnie odpowiedziała:
– Ty też.
A teraz telefonia wzniosła się na wyżyny i mało zdarza się takich pomyłek, które pamiętać można przez 50 lat
Dziewczyna z PRL- elu
W Dzień Kobiet, ja nigdy, nie dostałam, w pracy goździków ( były zarezerwowane na uroczystości państwowe) tylko tulipany. W tym dniu, szłyśmy do pracy, ubrane w najlepsze, modne ciuchy, trochę dla elegancji, a trochę na złość innym babom. Pamiętam, kiedy, w zimny( choć święciło słońce i nie było już śniegu) dzień, szłam do pracy ubrana w najmodniejszy płaszczyk, kupiony w „Modzie Polskiej”. Do mody wkraczał kolor fioletowy. Płaszczyk był w owym zjadliwym fiolecie; uszyty z „krempliny”, ( co to było za paskudztwo). Na szyi miałam jedwabną apaszkę różowofiołkową ( mam ją do dziś ) i wiosenne pantofelki. Mimo zimna, byłam zadowolona, kiedy widziałam zazdrosne spojrzenia innych kobiet, które ” leciały ” do pracy, bo pora była późna.
W tym dniu siedziałyśmy eleganckie za biurkami, przyjmując życzenia od „biurowych” kolegów. Prowadziłyśmy swoistą licytację, która z nas poza obowiązkowym TULIPANEM w celofanie, od dyrekcji, dostanie najwięcej kwiatów. Około godz.10-tej, pojawiał się w drzwiach orszak, złożony z vice prezesa, głównego księgowego i przewodniczącego Rady Zakładowej. Życzenia, cmok w mankiet, tulipan z naręcza, które dźwigała, najmłodsza pracownica tzw.,”gońcówna”. A potem, już świętowałyśmy. Była wódeczka, zakąski, domowe smakołyki, co tam, która przyniosła. Nikt nie pracował. Interesantów, też nie było ( świętowali w swojej pracy). Rajstop nie dostałam nigdy. Bon na kawę ( 2 paczki), jakieś ręczniki, kosmetyki, ale rajstop nigdy. No i słynny biurowy „poczęstunek” z tej okazji. Przez radiowęzeł, padał komunikat:
– Wszystkie panie, prosimy do pokoju 202, po odbiór „poczęstunku”.
Karnie ustawiałyśmy się w „ogonku”, przed owym pokojem, którego otwarte drzwi, zastawione były biurkiem, na którym leżała kawa, ciastka i lista, na której, trzeba było pokwitować odbiór tych smakołyków: 2 łyżeczki kawy ( w papierku) 2 ciacha, ( z reguły pączki), podpis i już… Kawa szła do wspólnego ” kotła”, ciacha też, a my świętowałyśmy już „pełną parą” Było sympatycznie, dużo śmiechu, a kiedy wracałam już do domu, na szarej ulicy, widać było uliczne kwiaciarki z kwiatami w oczekiwaniu na męską klientelę, która po wyjściu z pracy, kupowała kwiaty dla ” niewiasty domowej”. Ulica, była z lekka ” zawiana” na rauszu, ach, łza się w oku kreci….
I dopraszam się pochwał, bo żeby Wam to wszystko pokazać muszę się trochę natrudzić zwłaszcza, że większość czasu nie ma mnie w domu i podpieram się telefonami.
A jak wiadomo V. nie kocha mojego komputera więc czasu na blog nie mam za wiele.
A jeszcze czytam, Aktualnie skończyłam ” Szalone lato w Olszowym Jarze” i zaczęłam kolejną książkę Tekieli
Warto było przeżyć w Italii te dwadzieścia lat dlatego jednego koncertu.
A teraz wracam do relacji. Wyszliśmy na trochę popołudniu późnym zresztą, bo Ascoli znalazło się w czerwonej strefie upału.
Tak, tak takie temperatury u nas panują.
Piazza del Popolo szczelnie pozamykany bramami we wszystkich uliczkach. Zjedliśmy obowiązkowe lody w kolejnym miejscu zwanym przez nas prywatna lodziarnią.
I wróciliśmy na piazza Roma. Z przylegającego piazza del Popolo zza bramek dobiegały odgłosy próby. Tym razem publiczność nie miała wstępu. Ale rewelacyjne glosy niosły się echem po uliczkach i placu.
Ja wróciłam do domu, żeby sie przebrać, co uwiecznił V.
Ale po powrocie z koncertu. Czekaliśmy na telefon od G. Kiedy przyjechała ze swoja kuzynką spotkaliśmy się i grzecznie ustawiliśmy się w kolejce do bramki przez którą wpuszczano za biletami naturalnie na piazza del Popolo. Kolejka była imponująca. W końcu ponad 1200 osób.
I zaraz na wstępie miły gest organizatorów. Każda z pań dostała różę. Białą lub czerwoną. My dostałyśmy czerwone. I dodatkowo opaskę na rękę . Taki identyfikator, że weszliśmy legalnie 😀
Przy pomocy obsługi znaleźliśmy swoje miejsce. Już był prawie komplet choć do koncertu jeszcze trochę czasu było.
Był zatem czas na fotki, bo Włosi to lubią i ja też. Czyli galeria prawie rodzinna.
Koncert zaczął się punktualnie o godz.21.30 . I to bardzo mi się podobało.
A potem było wspaniale.
Bardzo trudno było cokolwiek nakręcić więc filmiki są jakie są. Ale może choć trochę atmosfery przekazałam.
Wciąż trudno mi ochłonąć, bo to było coś niewyobrażalnie wspaniałego. Nie z telewizji, płyt czy Internetu, a na żywo.
Tymczasem opracować te filmiki jest trudno, bo Internet teraz ledwie ciągnie. Co jeszcze się nada, to w kolejnych wpisach dorzucę.
Dziś jeszcze ” Życiorys PRL em malowany”.
Z chorym dzieckiem w czasach PRL – u
Dzieci czasem chorują, moje też chorowały, szczególnie Witek, kiedy poszedł do przedszkola. Było wszystko, co sobie można wymarzyć: różyczka? Proszę bardzo, ospa wietrzna? Jest. Angina i zapalenie ucha? Oczywiście, do tego cała masa infekcji kataralno- przeziębieniowych I w tym paskudnym PRL od razu mama na zwolnienie lekarskie bez obawy, że ją wyleją z pracy. Nie wylewali, bo chore dziecko ” rzecz świętą” była.
Ale ja jeszcze wcześniej i później prawie wcale nie chodziłam do Poradni dla Dziecka Chorego i tym samym z pewnością uniknęłam wielu chorób. Kiedy z kilkumiesięcznym Witkiem wróciłam z Krakowa do Chorzowa od razu rozglądnęłam się za dobrym ( sprawdzonym i polecanym ) lekarzem pediatrą. Oczywiście prywatnie, ( mimo, że się nie przelewało – na to pieniądze musiały się znaleźć). Znalazłam i jeżeli dr Pawlus w Chorzowie ma jeszcze praktykę ( a nie wyjechał np: do Niemiec) to mogę ręczyć, że dziecko będzie w dobrych rekach. Tak zrobiłam i kiedy z maluchem coś się działo, dzwoniłam i pan doktor przychodził do domu, a na dodatek, jako kierownik Przychodni dla dzieci, wystawiał mi L- 4, po które szedł mąż do przychodni. Korzystałam dość rzadko na szczęście kiedy dziecko było małe z jego profesjonalizmu, ale jak napisałam, kiedy poszedł do przedszkola, dr Pawlus stał się częstym gościem w moim domu. Najpoważniejszą chorobą mojego syna było w tym czasie wirusowe zapalenie płuc, ale żaden szpital. Dom, kazano mi za wszelką cenę utrzymać go w łóżku, kiedy spadla temperatura. O Boże to było wyzwanie. Dziecko typu ” żywe srebro ” zatrzymać w łóżku.
Przeniosłam go do innego pokoju z wielką wersalką, żeby mieć możliwość zabaw i się zaczęło. Bajki, książeczki, a nawet raz na dywanie na całym pokoju zostało zbudowane miasto ze wszystkich klocków ( drewnianych i plastikowych – lego nie było ) i innych rzeczy, które zastępowały mosty i wiadukty, kolejki elektrycznej i dworca, nawet i ratusz powstał z pudełka po makaronie, który wysypałam do miski. Dziecko instruowało z lóżka, co i gdzie i warunek był taki:
– Buduję, a ty leżysz lub siedzisz pod kołdrą.
Kiedy popołudniu przyszedł pan doktor, oniemiał i powiedział do męża:
– Podziwiam pana.
Na co on uczciwie:
– Nie, to żona.
Pan doktor zawsze osłuchał najpierw Witka, a później Agnieszkę, bo i moją córkę prowadził), misia i w zależności, co delikwentowi było, na to chorował miś. System sprawdzał się w 100 %. Z pewnością uniknęłam wielu infekcji wśród innych chorych dzieci. Do Poradni chodziłam tylko dla dzieci zdrowych na szczepienia. Bilansów nie było, tylko podczas wizyty w książeczce zdrowia dziecka wpisywało się wagę i inne rzeczy. Leżą sobie te książeczki w szufladzie, jako pamiątka rozwoju moich dzieci i czasem je sobie oglądam. Leży też w szufladzie czerwony notesik z wierszykami, które chorym dzieciom układałam. Nazywało się to rymowanki, o zwierzątkach, warzywach itp. Jeden pamiętam szczególnie, bo dzieci, go lubiły bardzo:
” Korzystając ze słoneczka, kiedyś mała biedroneczka
Szła odwiedzić przyjaciółkę,
Pracowitą śliczną pszczółkę.
Pszczółki domek, był na sośnie,
Wita ona ją radośnie:
Ślicznie dziś wyglądasz miła
Buzia ci się opaliła.
Biedroneczka patrzy w lustro
Ojej, jakie piegów mnóstwo.
Zapomniałam, żem biedronka i unikać muszę słonka.
Pociesza ją pszczółka mała;
Ja to bym się z tego śmiała, piegi buzie ozdabiają.
Nawet dzieci piegi maja.
Uśmiechnęła się biedronka:
Już nie będę bać się słonka.
Ustanawiam hasło lata:
” Każda buzia piegowata „.
Ale któremu dziecku to popełniłam? Nie pamiętam
Komunia święta mojej córki, czyli „klin klinem”
Nadeszła Komunia święta mojej córki. Sukienką się trochę przejęłam. Szyfon na sukienkę przywiozła jej chrzestna matka, która sama nie mogła być, bo w tym samym dniu miała komunię swojej córki, Madzi.
Ale przyjęcie zrobiłam i mam straszne wspomnienie, związane z organizacją tego przyjęcia. Ale co tam opowiem.
W moim domu po latach spotkali się moi rozwiedzieni rodzice. Jak na starych wojaków przystało zasiedli do wspomnień przy butelce. Ja zmęczona kucharzeniem ( wszystko robiłam sama na 15 osób), piekłam jeszcze późną nocą cielęcinę i od czasu do czasu podrzucałam im smakowite kąski. Oni w ramach wdzięczności traktowali mnie kielonkiem. Rano (a komunia Agi była o (8- mej) obudziłam się z głową ciężką… W każdym pokoju, ktoś spał. Trzeba było dom doprowadzić do używalności, dziecko ubrać, lecieć z nią ( no jechać) do kościoła, wrócić, nakryć do uroczystego śniadania… Kołowrotek.
Wróciłam wcześniej do domu i dopadł mnie straszliwy „ kac”… łeb mi pękał, a tu trzeba szykować śniadanie. Zabrałam się za to, ciężko szło. Otworzyłam lodówkę, a tam stała oszroniona butelka „Wyborowej”. Zamknęłam oczy, nalałam sobie kieliszek i… wyzdrowiałam. Śniadanie i obiad podałam i był to mój pierwszy i jedyny, jak dotąd ” klin „.