Najważniejsze dla mnie urodziny mojego syna. I to okrągłe. Skończył już, bo urodził się o dziewiątej rano, aż 55 lat. A mama ciągle młoda. Ucięłam sobie z nim urodzinową pogawędkę. Wczoraj byłam na kolejnej sesji językowej. I zdecydowanie rozjaśnia mi się w głowie, choć wczoraj było to z czym mam największy problem. Te ich różne ” della i inne”. I sukces, wreszcie wiem skąd to się bierze i nie słyszę” bo tak się mówi i już”.
V. przestał mnie nie rozumieć, a nawet wczoraj powiedział, o czym nie miałam pojęcia, że 60 lat temu języka włoskiego uczyła Włochów na specjalnych lekcjach włoska telewizja, bo wszyscy mówili dialektami. Co zresztą w dużej mierze zostało im do dziś.
Nawet zadanie dostałam do zrobienia. Napisania 10 zdań z tym o czym uczyłam się na tych dwóch sesjach czyli czterech godzinach lekcyjnych. Tryb indywidualny chociaż droższy jest najlepszy, bo przy okazji mam konwersację. Zadanie odrobiłam w nocy nie zaglądając do notatek, żeby mieć jasność czy dobrze pamiętam. Luca powiedział, że nawet lepiej jak będą błędy, bo poprawimy i to się utrwali.
Co jeszcze? Moje kolana. Idę na dwunastą do ZA. Przetłumaczyłam opis zdjęć podpierając się tłumaczem, bo terminy medyczne i stoi jak byk, że początek zapalenia stawów zwłaszcza w lewym kolanie. Poziom wapnia dobry. ZA dal mi kolejne zastrzyki na złagodzenie bólu nie wyleczenia i teraz moje kolana w rękach ortopedy. ZA stwierdził, ze sa zużyte. Ale może bez operacji się obędzie.
Trudno świetnie.
Malo mam czasu, bo ma 15.30 V. umówił się w Federacji Konsumenta, bo nie podoba mu się sposób przesyłania rachunków za gaz. O tym opowiem jutro.
A ja powolutku oswajam nowy dawny laptop. Jakoś daje radę, chociaż zdarzają się zagadki.
Zimno dalej, bo siedem stopni w cieniu, to żadne ciepło. Zobaczymy, co zapowie ” Candelora” drugiego lutego.
Jak postanowiłam płynę sobie z prądem. Czyli żyję z dnia na dzień. Co nie znaczy, że nie wpadam w wiry. Wczoraj takim wirem było odebranie naprawionego laptopa. Czyściutkiego jak po zakupie. I oczywiście inne w nim ustawienia. Nie wiem czy nie mam przypadkiem Windowsa 11. Na szczęście udało mi się odtworzyć hasła do stron, a tam gdzie był problem po prostu je zmieniłam. Najważniejsze jak do banku i włoskiego maila pamiętam od zawsze. A potem podłączyłem nośnik i zadumałam się. Nie ma zapisanej nowej książki choć na szczęście materiały są. Tylko cała praca przepadła. Moja wina, bo jak widziałam problemy, to z tych nerwów ostatnio nie zapisałam tego, co już nabierało kształtu. I tak dobrze, że od początku choroby V. nic nie robiłam. No cóż.
Trudno świetnie. Trzeba zaczynać jeszcze raz.
Starą wersję katalogu książek znalazłam i dodałam zgrane z Kindle książki. Mam tych pozycji ponad 1300 . Brakuje tych które przeczytałam i usunęłam i nie wiem czy były wprowadzone później do katalogu.
Zajrzę jeszcze na moje półki w księgarniach i tam też może coś znajdę. Ale to powoli.
Muszę kupić nowy nośnik tylko na katalog i tam nanosić zmiany.
Zdjęcia w plikach za ostatnie półtora roku przepadły, ale są na blogu w kolejnych wpisach więc nie będę ich odtwarzać.
Natomiast mam pytanie do anglojęzycznych użytkowników bloga WordPress. Czy jest tam taka opcja znajdowania wpisów po dacie publikowania. Ja piszę codziennie, ale tytułów nie pamiętam. I to bardzo by mi pomogło. Bo jednak jest tych wpisów dużo. A i tam znalazłabym zagubione materiały.
W Ascoli słońce już na tyle wysoko, że zaczyna je widać jak oświetla fragmenty uliczek
oppo_32oppo_32
Nie mam jeszcze zainstalowanego programu, do obróbki zdjęć. Ale widać, że słońce świeci. I niebo bez chmurki, co w nocy i rano stwarza temperaturę 3 stopnie. tak mamy zimno. W południe wzrosło aż do 6 stopni. Bez rękawiczek ani, ani. Kaloryfery grzeją dobrze jak się je włączy czyli około dziewiętnastej. Potem nocno- dzienna przerwa. Od dziesiątej wieczór. To kiedy ma się dom nagrzać. Jest więc jak jest. Kiedy ścielę łóżko po półgodzinie od wstania pościel znów jest wilgotna jak wszystko dookoła. Bez koca elektrycznego w łóżku nie da się żyć.
” Dom” w znaczeniu mieszkanie czyli adres stałego pobytu. Bo już wczoraj patrząc na te spacerujące włoskie persony myślałam, że ten dom, to mimo słynnej deklaracji ” casa mia”, to czysty frazes.
Tu jednak muszę częściowo wyłączyć z tego Włoszki. Bo one jednak tego domu potrzebują dla męża i dzieci. Ale też chodzą czyli wychodzą ile się da z tej domowej przystani. Rano na śniadanie do baru i zakupy, on na ploty i spotkania z kolegami… mówimy o emerytach. Jak pracują, to prawie cały dzień i ten dom im niepotrzebny. Potem wychodzimy, bo tak jak dziś…
W tv od kilku dni pokazują wysokie temperatury. Zwłaszcza na południu –Calabria i Sycylia. Kwitnie mimoza i drzewka owocowe i ludzie się kąpią. W 100% jestem pewna, że nie są to Włosi. A tymczasem w Ascoli na odwrót. Rano a nawet przed jedenastą było zaledwie 5 stopni. Dopiero koło południa słońce na bezchmurnym niebie
sprawiło, że w słońcu, a nie w cieniu było całkiem ciepło. Potem Włoch wraca na obiad i na dwie godziny ląduje w łóżku. Potem wychodzi, bo co tu robić w domu. Ogrzewanie wyłączone, załączy albo i nie po powrocie wieczorem i potem może zjeść kolację i pooglądać tv i iść spać. Włoszka ewentualnie ma domowe zajęcia. A wyjść z domu należy. I tak o szesnastej słychać na ulicy wymianę uprzejmości:
-Spacer? Ja, my też. Bardzo dobrze. To miłego spaceru. Dookoła placów.
W sobotę i niedzielę na ascolanskich placach stał marynarski autobus. Z jakiej okazji nie wiem, bo było mi zimno i nie miałam ochoty dociekać. Ale fotki zrobiłam.
A ja dziś popołudniu odbieram zdjęcia swoich kolan, idę zapłacić jutrzejszą lekcję i czekam na telefon od informatyka. I kiedy już będę go ( laptopa) miała ocenię straty. Różne problemy mnie czekają. Założenie plików potrzebnych mi do różności i oczywiście odtworzenie katalogu ebooków.
Dobrze, że niektóre rzeczy zapisały się na blogu i fejsbuku. Stamtąd jak na przykład „Życiorys PRL em malowany” po korekcie mogę skopiować. I to poza pracą syndrom Pollyanny. Trzeba szukać pozytywów.
A ta mimoza w tv tak mnie zdenerwowała, że u nas zimno, że zajrzałam na mimozę ascolanską. Nie jest źle. Też ma już wyraźne mini pączki.
I nie dostałam żadnej propozycji na wspomnienia lub nie na dzisiejszy blog. Pozostało mi więc włączyć się w ogólnopolski nurt studniówkowy.
I zaraz piszę, że nie będzie to gloryfikacja tamtych studniówek z moich lat. Inne czasy – inne studniówki.
Ale powspominam. Nie samą studniówkę, bo to nie ona była ważna. Zapisała się w pamięci jako ostatnia SZKOLNA zabawa, bo takie w liceum były dla uczniów organizowane. Wcześniej jednak wszyscy czekaliśmy na listę dopuszczonych do matury. Dopiero potem Komitet Rodzicielski brał się ostro do roboty. Bo w naszym życiu przyszłych maturzystów najważniejsza była nie matura, a to co z nią się wiązało. Bal maturalny już jako osoby, co do której ustała władza naszego grona pedagogicznego
” Studniówka” to zabawa szkolna bez przepychu. Sala gimnastyczna, doskonałe jedzenie wyczarowane przez mamy i u mnie o ile dobrze pamiętam muzyka z magnetofonu z nagłośnieniem. Samozwańczy disk dżokej – nawet wtedy nie znaliśmy chyba takiej nazwy. Ale polonez był. Tylko chyba na balu. Nie pamiętam.
Stoły z wyodrębnieniem szacownego grona, które oficjalnie jakieś tam procenty miały i nasze bezalkoholowe. Alkohol był przemycany przez chłopaków do szatni taka była tradycja. Naturalnie nasze grono udawało, że o tych marnych łykach ” wina marki wino” nie wie.
A my przyszłe maturzystki ? Biała bluzka i czarna lub granatowa spódniczka o fasonie skromnym i mimo, że nadchodziło mini do kolan. Nie mogę sobie przypomnieć czy dostałyśmy dyspensę na inne buty niż pantofle gimnastyczne. Ale chyba tak inaczej zapamiętałabym traumę z tego powodu. I zabawa na pewno kończyła się o jedenastej wieczór.
Niewidzialny makijaż, bo nie było mocnych na takie fanaberie w szkole i świeżo umyte włosy czasem podkręcone.
I to wszystko.
Dlatego oprócz przygotowań do matury na pierwszy plan wysuwał się Bal Maturalny.
To dopiero był pierwszy dorosły bal. Ale dalej w szkole, jako jej pożegnanie.
Ze szkołą, z gronem profesorskim z latami szkolnymi. Prawdziwe pożegnanie, bo nad ranem wychodziliśmy z naszej szkoły po raz ostatni .
Dlatego do dziś z sentymentem słucham ” Walca Maturzystów” z polskimi słowami.
Czy ktoś go pamięta?.
To teraz wypada opowiedzieć o moim pierwszym dorosłym balu. Jak prawdziwy Bal Maturalny odbył się co prawda nie w noc majową jak w piosence, ale w noc czerwcową.
I dla nas dziewczyn najważniejsza była sukienka. Dla mojej mamy i babci też. W tym czasie naszą krawcową była pani szyjąca w teatrze Słowackiego. Ależ miała wyobraźnię. Też się tym pierwszym moim bałem przejęła. W domu był materiał biały trochę o fakturze supełkowej z migotliwą nitką. Oczywiście była to chyba uszlachetniona bawełna. Było tego materiału sporo, ale nasza krawcowa narysowała projekt sukienki dwa w jednym wcielony potem w życie. To był bardzo modny w tym czasie trapezik do kolan, ale na dole ozdobiony tak zwaną riuszą (pas materiału marszczony w środku, a nie na brzegu ) z białego szyfonu. Do kompletu był żakiecik z rękawami z tego samego szyfonu z zakończonymi półkolistą falbanką i maleńką riuszką przy dekolcie. I zapinany na jakąś niesamowitą ilość maleńkich obciąganych guziczków zapinanych na ozdobne pętelki. Guziczek przy guziczku, pętelka przy pętelce. Oczywiście nikt mi nie kazał tego zapinać. Dodatkowa ozdoba, bo żakiecik był z przodu półokrągły. A potem i tak go zdjęłam.
Białe wężowe szpileczki nie żadne szpile i biżuteria. Mama wyciągnęła na tę okazję swój komplet Jablonexu. Kolia, klipsy i bransoletka w przepięknych turkusowo- tęczowych kolorach. Ach…
Jak żałuję, że nie mam zdjęcia. Zwykle babcia targała mnie do fotografa, żeby uwiecznić ważne okazję. A tym razem nie wiem dlaczego tego nie zrobiła .
Nie muszę pisać , że bawiłam się świetnie z osobą towarzyszącą, którą tym razem był ” wzdychulec” 13 lat ode mnie starszy lotnik – szybownik. Korepetytor matematyki. Bywa. 😃
A i z panami profesorami pląsałam. A było kilku, do których wzdychały wszystkie dziewczyny. Nasze grono, to byli starsi panowie profesorowie przedwojenni. Dlatego kiedy uzupełniano kadrę pojawiło się kilku panów około trzydziestki. Jak mój lotnik-; szybownik. I jak pomyślę, że on ma dziś lat 90 jak żyje. Nie wierzę.
Nagle zniknęła różnica i wieku i statusu. Jest, co wspominać.
Tak jakbym była zawieszona w próżni. Trochę jak bezwolna lalka chociaż, ze świadomością wielkiej krzywdy. Od dwóch dni wszystko, co robię, to takie bez ładu i składu. To, co w danym momencie przyjdzie mi do głowy lub zwyczajnie muszę w swoim uporządkowanym charakterze. Ten charakter wciąż jeszcze opiera się nawałnicom. A tu doszły wszystkie nieszczęścia techniczne. Bo jak by nie spojrzeć, to ta awaria laptopa nie dość, że po kieszeni, to jeszcze rozwaliła mi mnóstwo rzeczy.
Teraz siedzę znów z V. na ławce na piazza Roma. Słoneczny dzień. Słychać nawet ptaki. A mnie trzyma depresyjny nastrój. Dwa dni spałam. Przedwczoraj nawet, co mi się zdarza rzadko zasnęłam pod kocem o osiemnastej i obudziłam się przed dwudziestą drugą, żeby położyć się spać normalnie. W efekcie od pierwszej do czwartej rano czytałam. I wczoraj poszłam spać już przed dziewiątą wieczór. I wstałam przed ósmą.
Straciłam swój niewątpliwy optymizm. Mam nadzieję, że go odzyskam. W końcu do wiosny coraz bliżej. Nawet kamelie przed sklepem obsypane paczkami, które zaczynają pękać.
I tak to się kręci w tę sobotę. Może poza czytaniem coś wymyślę dla zabicia myśli.
Jakiś temat na jutrzejszy Dzień Bloga Otwartego. A może coś zaproponujecie?
Spróbowałam znaleźć coś do Kącika LM, bo wszystko w laptopie poszło się bujać.
Co naturalnie przełoży się na jakość mojego bloga. Bo owszem mam Internet i to nawet w dwóch telefonach, ale pewnych rzeczy w telefonie nie przeskoczę.
Niestety mój laptop Dell po czterech bezawaryjnych latach odmówił współpracy. Nie pozostało nic innego jak zanieść do serwisu. Jak długo to potrwa i za ile mnie skasują to się okaże. Mam nadzieję, że da się tę usterkę naprawić. Raczej nie przewidywałam kupna już zaraz nowego.
Trudno świetnie. Dziś tam wstąpiłam, bo jak wiem z autopsji w Italii trzeba być namolną inaczej odłożą cię do dolnej szuflady.
Ledwo wróciłam i zaczęłam pisać w telefonie zadzwonił serwisant. Poszedł czyli spalił się dysk. Poszłam tam jeszcze raz, bo nie bardzo rozumiałam różne warianty naprawy. I tak ustaliłam wymianę nowego dysku za jedyne 130 euro z naprawą. Ale nie to jest najgorsze, choć trochę kasy się rozejdzie. Otóż straciłam wszystko co miałam w komputerze. Dawno nie aktualizowałam nośników. Przez ten cholerny brak czasu. I teraz straciłam uaktualniony katalog ebooków. Na szczęście mam przedostatnią wersję katalogu i równocześnie te nie przeczytane nowe w ilości 126 x 6 na Kindle. Z Kindle skopiuję na plik i uzupełnię katalog. A potem najwyżej zajrzę na swoje półki zakupowej i uruchomię pamięć i tak może coś odzyskam. Co ostatnio czytałam pamiętam. Bo jak coś przeczytam to usuwam z Kindle. Będą więc w katalogu braki. Gorzej, że nie wiem czy mam też coś zapisanego z nowej książki. Materiały mam na pewno na nośniku więc najwyżej czeka mnie znów praca od podstaw.
Trudno świetnie.
Tymczasem wczoraj skończyłam drugi tom ” Ogrodu sekretów i zdrad”. Dobrze się czyta. Polecam. I czekam na tom trzeci. Potem jeszcze przeczytałam świąteczną książkę ” Cuda Cichej nocy” dla odstresowania.
O sytuacji w domu nie piszę, żeby się nie nakręcać. Najbardziej denerwują mnie drzwi, do których awarii się przyczyniłam. Tak się zablokowały, że jak próbowałam je ustawić prawidłowo, żeby mogły się zamykać, to zleciały mi z zawiasów. Co ja się namęczyłem, bo ciężkie drewniane i sama nie dam rady. Nie ma opcji. V. w tym momencie też mi nie pomoże. Zadzwoniłam do jednego z Polaków w Ascoli, bo tu trzeba chłopa do pomocy. Wczoraj nie przyszedł. Może dzisiaj. A na dworze nieco ciepłej. Zrobiłam zakupy i jeszcze muszę zanieść ładowarkę do komputera. Ale to około piątej. To sobie poczytam. Nie wiem jeszcze co.
Czyli ” ucz się Luciu ucz”. Wczoraj miałam pierwsze dwie lekcje z gramatyki włoskiej. Szczerze mówiąc dawno zapomniałam, co to są lekcje i nie bardzo sobie te zajęcia umiałam wyobrazić. Poszłam trochę na złość V., a trochę z ciekawości zakładają, że jak stwierdzę, że to mi nic nie daje, to sobie odpuszczę
Tymczasem okazało się, że jest świetnie. Luca młody człowiek niezwykle sympatyczny i komunikatywny i przede wszystkim kompetentny. No i zdający sobie sprawę, co nam cudzoziemcom sprawia trudność w zrozumieniu. I przede wszystkim zapewnił mnie, że jak w każdej gramatyce są tu regułki, które ułatwiają stosowanie przeróżnych form. I zaraz rozjaśnił mi w głowie w kilku sprawach. Tak, że umówiłam się na kolejny wtorek. I chociaż jest to spory wydatek miesięczny, bo ponad połowa mojej emerytury, ale myślę, że jakoś dam radę. Poza tym po pierwszej lekcyjnej sesji wyciągnęłam dwa wnioski.
Pierwszy, że żadne choćby najlepsze podręczniki ( a takie mam i to sporo) nie zastąpią bezpośredniego kontaktu z nauczycielem czy lektorem. Jak zwał tak zwał. I to w indywidualnym trybie.
Drugi wniosek, to stwierdzam, że gdyby Włosi mówili dobrze w swoim języku, a nie na skróty pomijając rodzajniki, które dużo ułatwiają, to my obcokrajowcy mielibyśmy z górki. A tak jest jak jest.
To tyle o samokształceniu.
Dzisiejszy dzień bardzo trudny w ogarnięciu. Dwie wizyty szpitalne na dwóch krańcach Ascoli. V, w szpitalu u dentysty, a ja na zdjęciu kolan. I na dodatek ogólnowłoski strajk komunikacyjny. Na szczęście do szpitala udało się dojechać na określoną 9.30. Było sporo ludzi więc zostawiłam V. i sama wracałam do centrum. I tu też miałam szczęście, bo ludzi z przystanku zebrał jakiś usługowy autobus. Tak, że do Kliniki San Marco dotarłam z godzinnym zapasem. A ponieważ tutaj w radiologii nie było pacjentów zaraz mi te zdjęcia zrobili. Wynik będzie 29 stycznia. Potem już tylko czekanie na wizytę u ortopedy 27 lutego.
W domu byłam przed V., który też dojechał i styczniowe wizyty lekarskie mamy z głowy. Teraz tylko, co załatwi G. dla ojca.
Jednak ten spacer do kliniki mocno mi dał w kość i jestem zmęczona. V. z racji pełni i nie tylko w apogeum humorów.
O polityce nie chcę pisać, bo jeszcze mnie trafia szlag.
Tak jak pocieszał mnie Ceramik ocieplenie ze Szwajcarii przeskoczyło Alpy i dotarło do Ascoli. Za to jest mokro. Rano nawet trochę padało, a wilgoć na poziomie od 93 % rano i w nocy do 73% w południe. Potem wzrasta od nowa. I tak będzie, bo podglądałam sobie grafikę pogodową.
A wilgoć wciska się tak samo paskudnie w każdą szparę jak wiatr. A my od rana w sprawach codziennych. Stragan wtorkowy warzywny, a teraz V. jest u fryzjera. Jak ja mówiłam, że powinien iść, to nic. A jak G. na to zwróciła uwagę, to już jesteśmy u fryzjera. G. chce załatwić konsultacje kardiologiczną w Anconie i onkologiczną w Rzymie. Byłam wczoraj po skierowania, ale nie ma ZA tylko zastępca i nie może wypisać skierowań przyspieszonych. Umówiłam się na czwartek. Chwała Bogu, że chociaż ona jest poukładana.
Ja wczoraj opłaciłam, bo trzeba z góry sesję lekcyjną czyli dwie godziny lekcyjne na dzisiaj. Od 16 – do 17.30. I wtedy się zorientuję jak to zorganizować. Myślę, że po prostu wezmę kilka lekcji gramatyki. Spróbuję to sobie uporządkować. I wyobraźcie sobie V. wcale tym nie jest zachwycony. Nagle nie słyszę, że on nie rozumie, co mówię. Ba nawet potrafi mnie poprawić z wyjaśnieniem dlaczego tak. Cud nad Tronto.
Dzisiaj jeszcze mam dla Was kolejny album z „pchlego targu”.
Jutro V. ma kontrolę dentystyczną, a ja na drugim końcu miasta zdjęcie kolan, które dają mi szczególnie w tej wilgoci do wiwatu. V. o 9.30, a ja o 11- tej.
Spróbuję z nim pojechać do szpitala, a wiem, że tam nigdy nie jest punktualnie, zostawić go i pojechać na zdjęcie. Wrócić będzie musiał sam. Ale jeszcze to przemyslę.
W Ascoli już pobrzmiewają zapowiedzi ascolanskiego karnawału. Od 11- 13 lutego. Ciekawe jak prognoza pogody.
Bo mamy kilka dni naprawdę zimnych, wczorajsza noc poniżej zera lub może w Ascoli zero. Wiem z autopsji, bo idąc na pizzę na godzinę ósmą było tak zimno, że „piccola vipera” ( nowa ksywa Najmłodszej) trzęsła się mówiąc brzydko jak g… w trawie. A tatuś zarządził spacer po centrum, bo był jeszcze czas do spotkania w pizzerii. Po dziesiątej było równie zimno. A dziś nawet G. zadzwoniła do V., żeby nie łaził od rana, bo zimno – 2 stopnie. I o dziwo posłuchał. Jedyna osobą, którą słucha. Dobrze, że stosunki między nimi wróciły do równowagi.
Ale w dzień sobotni i niedzielny pchli targ jak zawsze był kolorowy. Tylko kupcy już o szóstej zbierali swoje stragany. Z zimna. W niedzielę w końcu pojawiły się aż cztery labadki. Jeden ogromny. Nad drugim się zastanawiałam czy targować z racji koloru niebieskiego, a trzeci ładny, ale stanowczo za drogi nawet biorąc pod uwagę zejście z ceny. Zresztą mam takiego samego tyle, że bez łyżeczki, którą ten miał. I w końcu już pod sam koniec targu znalazłam. Raz, że takiego nie mam, a dwa, że w innej pozycji . Czyli ” pchli targ” udany.
Teraz pierwszy album . Mam dwa więc drugi przygotuję na jutro. Niektóre zdjęcia podpiszę, dlaczego na te przedmioty zwróciłam uwagę.
Sypialnia Dzidziusie Panna Młoda Ascoli Porta Tufilla Ascoli zimowe Próba skrzypiec
I ascolańska ciekawostka. Wczoraj kończyły się obchody święta patrona zwierząt gospodarczych świętego Antoniego Abate. Po Ascoli chodziły grupy folklorystyczne. Grali, śpiewali i ochoczo tańczyli, bo zimno. Jedną upolowałam pod katedrą,
a drugą konkurencyjną pod palazzo dei Capitani.
I jeszcze takie fotki bardzo oryginalnej uczestniczki grupy. Nawet z tym naczyniem na głowie pląsała.
Włosi oczywiście na dworze. Obsiedli nasłonecznione miejsca, bo w słodu do 14 stopni. Zaraz za rogiem w cieniu zaledwie 5 i grabieją ręce. Mnie nie, bo mam rękawiczki, których teraz znacznie więcej Włochów nosi.