Wybrałam propozycję Madgez, żeby napisać o miejscach dla nas szczególnych. O tych miejscach, które nas zauroczyły, ale może też być o tych tak negatywnie odebranych, że pamiętamy do teraz .
Dla mnie absolutnie pierwsze miejsce ma Ascoli. Pokochałam je i to była miłość od pierwszego wejrzenia. Zresztą, to zawsze wygląda z mojego bloga. Ta miłość powoli wysforowała się na pierwsze miejsce i dlatego z miłości do niego nie wykorzystałam okazji do wyjazdu z Ascoli. Na zawsze.
A jak do tego doszło?
Żeby się nie powtarzać oto fragment ascolańskich wspomnień. Bo miłość do Ascoli przyczyniła się do powstania drugiego tomu cyklu ” Okiem cudzoziemki” – ” Opowieści ascolańskich i innej włoszczyzny”.
„Moje pierwsze spotkanie z Ascoli było dawno, jeszcze w początkach pracy w Ancarano. Był moment, kiedy miałam dużo czasu, bo Emilię, której nasiliły się ataki szału, trzeba było zawieźć na trzytygodniową kuracje do Casa Cura San Giuseppe w Ascoli Piceno. Odwiozłam ją tam z Aliano. Wróciłam do domu, do Ancarano i praktycznie, ponieważ Raniero już nie żył, miałam czas wolny nieograniczony.
No to postanowiłam rzucić się na głęboką wodę i samej pojechać do Ascoli jeszcze raz. Musiałam iść do S’Edigio pieszo, bo z Ancarano jeździ tylko do Ascoli autobus szkolny, ale o tym wtedy nie wiedziałam. Do S’Egidio spacerek godzinny i to z górki. Stamtąd już są autobusy rejsowe do Ascoli. Jakoś się dogadałam (trzeba przyznać, że Włosi naród uczynny i starają się zrozumieć, co jakaś obcojęzyczna persona do nich bełkocze). Może dlatego, że po ulicach teraz spaceruje coraz więcej „stranier”.
W torebce na wszelki wypadek miałam słownik, ale kierowca na moje:
– Centro storico? – pokazał mi, gdzie mam wysiąść. To było przy głównym wejściu na Starówkę. Biegam teraz tamtędy często i stamtąd odjeżdżałam do Offidy. Weszłam i zakochałam się w tym mieście od pierwszego wejrzenia… i w taką miłość wierzę.
Główne wejście na Starówkę, to nie jest brama, jak w wielu innych miastach, ale ulica obok Collegiaty na Piazza l’Arringo. Wtedy był on rozkopany… Podlegał renowacji. Dlatego nie dostrzegłam, że są na nim dwie bliźniacze fontanny z konikami morskimi. Jedną widziałam, drugą dopiero wiele lat później. Dostrzegłam tylko księgarnię diecezjalną i zaraz tam kupiłam sobie książkę o Ascoli i mały plan miasta, gdybym na przykład się zgubiła.
Było upalne lato, chyba czerwiec. Miałam klapki, letnią sukienkę, zero bagaży i mogłam sobie cały prawie dzień spacerować po Ascoli. O osiemnastej umówiłam się w szpitalu u Emilii z Aliano i w ten sposób transport do domu miałam zapewniony. Jak trafię do tego szpitala, jeszcze konkretnie nie wiedziałam. Na razie uliczki same pokazywały mi drogę przez Starówkę. Stare Miasto w Ascoli jest całkiem spore i można się w nim łatwo zgubić. Oczywiście po Ancarano Ascoli wydało mi się miastem dużym… wielkomiejskim. Już trochę mi tego brakowało po sielskich urokach Ancarano. Musiała być środa, bo na Piazza Roma weszłam w rząd straganów… targ… też niewiele o nim wiedziałam (w Ancarano targ jest raz w roku podczas „festa di congilio”, czyli odpustu z tradycyjnym królikiem).
No to sobie chodziłam po tych uliczkach… Oglądałam sklepy, wchodziłam do kościołów, których Ascoli ma na Starówce równie dużo jak Kraków… Kręciłam się w kółko. Raz weszłam do przepięknego kościoła barokowego, jak z bajki. Tego kościoła nie udało mi się odnaleźć podczas moich późniejszych pobytów w Ascoli. A wiecie, dlaczego?
Byłam pewna, że weszłam do niego z małej uliczki i że był on w zwartym szeregu domów. Nic podobnego. Dopiero, kiedy, już pracowałam w Ascoli weszłam do kościoła przy Piazza Roma i zdębiałam. To był właśnie ten kościół, którego nadaremnie szukałam tyle lat.
Już podczas tego pierwszego wypadu urzekło mnie Ascoli pełnią życia i… zapachami. Zbliżało się południe. Rozdzwoniły się dzwony. Pachniało sugo, jakieś sympatyczne kulinarne zapachy. Ludzie wracali do domów na obiad. Starówka żyła.
Młodzież na motorach, samochody, które ledwie mieszczą się w wąskich uliczkach. A ja chodziłam sobie po tych właśnie uliczkach i czytałam, co na nich pisze. Tu muzeum, tu ktoś sławny mieszkał. Tu znowu ogłoszenie o wynajęciu lub sprzedaży mieszkania. Trafiłam na mały sklepik. Kupiłam wodę mineralną, bo upał zaczynał doskwierać, a ja, mimo że trafiłam do fontanny psów, to nie wiedziałam, że to najlepsza pitna woda w Ascoli. Kupiłam jakąś bułkę z czymś tam. Nie było problemu. Bułkę mi przekrojono i włożono do niej, co tam chciałam. Też nie wiedziałam, że wielu Włochów, kiedy nie zdąży do domu na tradycyjny obiad wcina właśnie „panino” (bułka) z czymś tam. Na Starówce nie ma ławek. To szukałam miejsca, gdzie te dary mogę spożyć.
Wyszłam ze Starówki na wprost ogromnego gmachu z kamiennymi ławkami (teraz wiem, że to jest sąd). Usiadłam w cieniu i zobaczyłam, że jak kretynka kupiłam butelkę wody mineralnej z kapslem. Otwieracza nie miałam… Boże, jak ja się namęczyłam żeby to tałatajstwo otworzyć. Pilnik do paznokci, klucze… Uderzanie o brzeg kamiennej ławki… Nic… i oczywiście, jakiś uprzejmy Włoch, który wychodził z sądu, zatrzymał się i otwieraczem przy kluczykach samochodowych otworzył nieszczęsną butelkę.
Kiedy już trochę silniejsza się zrobiłam, podjęłam zwiedzanie. Trafiłam do parku z posągiem Vittorio Emanuello przy ulicy jego imienia, a tam cień, ławeczki… To ten sam park, w którym ostatnio siedziałam i zastanawiałam się nad przyszłością. Ale czas uciekał, zbliżała się godzina szesnasta. Chciałam jeszcze pobyć trochę z Emilią, a do szpitala wiedziałam, że trzeba jechać autobusem, bo daleko… Jakim i gdzie wysiąść, już nie.
Jako nieodrodna wnuczka mojej babci, która świetnie sobie poradziła w Wiedniu podczas pierwszej Wojny Światowej (inna sprawa, że mówiła doskonale po niemiecku, a ja po włosku niewiele) doszłam do wniosku, że „koniec języka za przewodnika”. Gdzieś po drodze widziałam na Starówce plac z autobusami, no to na azymut, tak jak mi się wydawało.
Jak zwykle dobre duchy nade mną czuwały, bo zaraz znalazłam plac, a na nim wielki gmach i kiosk z gazetami i biletami. Kiosk oczywiście zamknięty, bo sjesta, biletów nie można kupić. Wiedziałam, że szpital Emilii to Casa Cura San Giu-seppe i tyle… że jest on w dzielnicy Monticelli,
jeszcze nie. Do Monticelli jest około pięciu kilometrów, dziś poszłabym spacerkiem, ale nie wtedy. Na szczęście na przystanku stała jakaś pani i ja jak tam mogłam zapytałam, jak się do tego szpitala dostać. Dla pewności dodałam, że chodzi mi o szpital, gdzie są chorzy „na głowę”. Uśmiechnęła się i pokazała na stojący autobus. – Tym możesz dojechać.
No to weszłam bez biletu i znowu do kierowcy, że ja chcę do szpitala z chorymi „na głowę” Casa Cura San Giuseppe. Kiwnął uprzejmie głową i oczywiście, jak to Włoch zaraz coś do mnie zaczął nawijać… A ja, że nie mam biletu, bo wszystko zamknięte. Pokiwał głową ze zrozumieniem i kazał (na migi) wsiadać. Wsiadłam. Wcześniej przygotowałam sobie zdanie jadąc do Ascoli:
– Powiedz proszę, gdzie mam wysiąść. – I to pracowicie nauczone zdanie, wydukałam.
– Ok, – powiedział.
Kiedy gdzieś jedzie się pierwszy raz, droga dłuży się nieskończenie, mnie też wydawało się to daleko. Skończyło się Ascoli miasto, zaczęły się jakieś przedmieścia, ani widu wysokich domów, które pamiętałam z Monticelli. Ale siedziałam spokojnie, bo co miałam zrobić? Nagle wjechaliśmy do nowoczesnej dzielnicy, takiej bardziej polskiej. Wysokie trzynastopiętrowe domy, szerokie ulice… Aleja Oleandrów. Moje czytanie wszystkiego, co w zasięgu oczu, dało rezultat. Tę aleję już pamiętałam. Kierowca uśmiechnął się i powiedział:
– To tu. Wysiadaj.
Pewnie jeszcze powiedział, że mam przejść na drugą stronę, ale tego już nie zrozumiałam. Wy-siadłam. Gdzie teraz? Znowu na szczęście ktoś szedł i ja swoje:
– Gdzie ci chorzy „na głowę”?
I tak się dowiedziałam, że przejdę na drugą stronę i już. Przeszłam i rzeczywiście. Zobaczyłam znajomą bramę, a nad nią napis „Casa Cura San Giuseppe”. Pobyłam z Emilią, przyjechał Aliano i wróciliśmy do Ancarano.
Trafiłam. Później już, dowiedziałam się, że całe Ancarano o mnie plotkowało; że pojechałam sama do Ascoli (sic!!!), że trafiłam, że się nie zgubiłam w tak dużym mieście (wielkości, nie wiem, czy mojego Chorzowa). Taka jestem „brava”.
Ascoli urzekło mnie wtedy na całe życie. Nie miałam pojęcia, że gdzieś tam jest uliczka z mieszkaniem pod „dachami nie Paryża, a właśnie Ascoli” ze stareńką bramą, do której mam klucz i mogę sobie w niedzielny ranek, siedząc w podomce, wspominać moje pierwsze spotkanie z miłością na całe życie.”