Sierpień odchodzi

Odchodzi i to na cały rok zgodnie z kalendarzem. I to jest pewność. Żadne zawirowania domowe, krajowe czy te na świecie tego nie zmienią, ani nie przyspieszą. Pewność .

A dziś trochę różności. Wczoraj wypadła wizyta dermatologiczna i dobrze, bo nie widzę specjalnego powodu. Przedwczoraj V. miał tomografię i dziś skończył wypłukiwanie kontrastu z organizmu. Za tydzień analiza krwi i we wtorek 10 września wizyta onkologiczna. Czy będą wyniki tomograficzne?

Dzisiaj sobota i po dłuższym czasie dotarła przesyłka dla V. Co miałam robić. Nastawiłam budzik na 7.30 i poszłam na stację ją odebrać.

A, że teraz trzeba iść na nawetkę w inne miejsce na Starówce, to z rozpędu, że piękny poranek, a ja sama nie obciążona uwagą na V zrobiłam kilka fotek. Jak zwykle z miłości do Ascoli.

Za to mam niesamowitą niespodziankę. Kilka miesięcy temu wpadłam na pomysł napisania książki o babci, która była moim zdaniem niesamowitą postacią. Bo w rodzinie tylko Hojnowscy i Hojnowscy. Babcia też została Hojnowską stąd po przebijaniu przez gąszcz pradziadków Gręplowskich i Kozubowskich zmienionych przez nieuwagę skrybów w Kozubowskich dotarłam w końcu do Jadownik rodzinnej wsi Hojnowskich. I tu z pomocą nieocenionej w te puzzle Eli układam do nadal Hojnowskich posiłkując się innymi materiałami.

Zresztą o tym piszę na bieżąco. Mam kolosalne szczęście, że w tę moją książkę zaangażowało się kilka osób. Ela, bez której nie byłoby genealogii, autorzy książek jak pan Stefański. Życzliwi urzędnicy z USC Lipnicy Murowanej i Wojnicza. Częściowo z Brzeska. I jak powiedziała jedna moja znajoma z Ascoli: nad tym wzięła patronat twoja babcia i dlatego tak dobrze ci idzie.

I rzeczywiscie. Ma chyba rację.A teraz wiadomość sensacyjna. Z panią Sabiną Jakubowską nawiązałam znajomość przez Towarzystwo Miłośników Ziemi Jadownickiej. Najpierw dotarłam w poszukiwaniu informacji o krewnych i pociotkach do jej ostatniej książki takiej w konwencji popularrno- naukowej ” Imiona – dziedzictwo kultury”

Naturalnie mam egzemplarz ebookowy. A potem do wspaniałych ” Akuszerek”. I tam przeczytałam w posłowiu, że autorka jest prawnuczką Anny z Hojnowskich Czerneckiej.

Oczywiście ja zaraz do Eli:

-Ela, czy my mamy jakąś Annę Czernecką z Hojnowskich w puzzlach.

I nie minęła nawet godzina odpowiedź.

– Pewnie, że mamy.

I konkretne informacje i dowody.

Otóż jesteśmy już z Sabiną, bo po tych rewelacjach rodzinnych i stwierdzonym pokrewieństwie po imieniu.

Anna Czernecka z jej książki jest moją praprapraciotką.

Bo mamy wspólnego przodka Jana Hojnowskiego, który wśród gromadki dzieci miał dwóch synów: Ignacego ojca mojego pradziadka Andrzeja i Wojciecha ojca Anny po mężu Czerneckiej. Na końcu linii Ignacego jestem ja i mój brat cioteczny. On z nazwiskiem Hojnowski, które odziedziczył syn. Ja spokrewniona z Hojnowskimi przez mamę córkę Józefa syna Andrzeja.

Jasne? Jasne.

I tak dorobiłam się niezwykle utalentowanej i mądrej kuzynki. Babcia czuwa.

Wieczorami V. obowiązkowo musi wyjść i posiedzieć na piazza Roma. Tak to nocą wygląda plus jakieś jak wczoraj 25 stopni.

I dlatego w Kąciku LM dawno niewidziana Luisa S. Podobały mi się jesienne, a nawet zimowe aranżacje. Mimo, że lato trwa i temperatury powyżej 30 stopni. 😀

I przypomnijcie mi proszę, czy mamy jakiś temat na jutro. Skleroza mnie dopadła. Jeżeli nie, to przypomnimy sobie nasz pierwszy dzień w szkole.

Jeszcze ” Tygiel z Internetem”, żeby wyrobić normę miesięczną . 😀

https://tygielzinternem.blogspot.com/2024/08/tygiel-z-internetem-3524.html

Poradnik PPD

Do jutra.

„Akuszerki” Sabiny Jakubowskiej

Jak zwykle kiedy piszę o książce którą przeczytałam zaznaczam, że to nie jest żadna recenzja, ani nawet blogowy opis książki. Zawsze są to moje subiektywne emocje. Żadne wymądrzanie się typu ” Mickiewicz jako taki, a jeśli nie taki, to jaki i dlaczego”.

Przeczytałam książkę naprawdę obszerną liczącą ponad 700 stron. na szczęście nie musiałam jej trzymać w ręku, bo na czytniku zabiera tyle samo ciężaru, co inne. Zajęło mi to półtora dnia. Naturalnie w kawałkach. Ale czytałam w każdym możliwym momencie. To już świadczy, że książka trafiła do mnie mimo wiejskich klimatów za którymi nie przepadam jak wiadomo. Oczywiście inaczej się czyta kiedy miejsca i nazwiska są człowiekowi znane, a wręcz opadają nas wspomnienia, ale potrafiłam się od tego zdystansować. Najciekawsza dla mnie była część galicyjska i ta przed drugą wojną światową. O wielu tragediach nie miałam pojęcia, o epidemii tyfusu, pożarze w Brzesku, wielkiej powodzi. Grodna, to taka mała rzeczka przepływająca przez Jadowniki, przez którą taką zwykłą kładką nawet nie mostkiem szłam na skróty do kościoła podczas pobytu w Jadownikach. Niedaleko płynie Uszwica nad którą leży Brzesko i to już całkiem poważna rzeka. I ile te dwie rzeki narobiły tragedii. Stale zadaję sobie pytanie dlaczego nic o tym nie wiem, dlaczego moja babcia o tym nie opowiadała. Przecież w tych latach była częstym gościem a nawet domownikiem na plebani za czasów księdza Gruszczyńskiego. Po ślubie z dziadkiem też mieszkała w Jadownikach, a potem w Jastwi i Milówce. A nawet pracując na tej tarnowskiej poczcie to przecież bardzo blisko.

Wracając do książki. Trochę się bałam, że będzie jak w tych ” Chłopkach” które spowodowały traumę u wielu czytających.

I mogę zapewnić z czystym sumieniem, że żadna trauma nam nie grozi. Nam kobietom. Mimo, że autorka bez upiększania pokazuje warunki na galicyjskiej wsi. Ale jest to książka o miłości, o miłości kobiety do mężczyzny, szacunku mężczyzny dla swojej matki i swojej żony i miłości ich do dzieci. I miłości do zawodu. Ba to jest powołanie. Pomaganie w absolutnie każdych warunkach i każdej potrzebującej w sprowadzeniu na świat nowego człowieczka. Być może Jadowniki były specyficzną wsią. Jak na tamte czasy nowoczesną w poglądach. Pewnie przez to, że byli otwarci na świat. Mężczyźni trudnili się murarką, która zapewniała dodatkowe pieniądze i wyjeżdżali pracować w świat. Mieli oczy szeroko otwarte. A i kobiety nie były w większości zahukanymi, ale twardo stały na stanowisku gospodyni w domu. Jak to się mówiło, „że mąż trzyma jeden węgieł domu, a kobieta trzy”.

Książka jest dodatkowo świetnie napisana. Lekko i mimo trudnych tematów wciąga natychmiast.

Serdecznie dziękuje pani Sabinie za tę książkę. Gdyby nie pomysł książki o mojej babci byłabym z pewnością uboższa o wiedzę jaką otrzymałam, bo wiem że bez motywacji nie sięgnęłabym po nią.

A napisze jeszcze. Jeżeli potraficie mi czasem zaufać w wyborze książek, to zaufajcie i tym razem. Koniecznie przeczytajcie ” Akuszerki” i kiedyś sobie o niej porozmawiamy. Napiszę jeszcze jako zachętę, że są tam ciekawe fragmenty metafizyczne. Nawet dla niedowiarków jak ja.

Kącik LM

Poradnik PPD

https://www.facebook.com/lucyna.kleinert/posts/pfbid02KD9RyJdSkWZBdcdjJDBuMZAtvP5roS4tUn2gcFJio7HZ4LRKuA1G272RHuYA5nLNl

W kuchni

lub

Mus wieprzowy, prószony pieprzem. Puree z gorczycy z dodatkiem octu winnego. Wszystko podane w towarzystwie grzanki (akcent pszenny)

PYCHA 😀

Do jutra.

Już dziesiąta na zegarze

A my siedzimy w cieniu na piazza Roma. 27 stopni. Przyjemnie. Zrobiliśmy już zakupy. Obiadu dziś nie ma, bo V. ma popołudniu tomografię. Na szczęście pojedzie z nim G. Będę miała ze dwie godziny luzu. Mniej więcej. To znaczy mniej niż więcej, bo coś tam spokojnie zrobię. Jakiś późny obiad dla niego. W dalszym ciągu nie mam werwy. Wieczorem jest mi na dworze chłodno. Dziś zabiorę bluzę. W dzień temperatura idealna jak teraz, w nocy śpi się lepiej, a ja i tak wstaję zmęczona.

Wczoraj podzwoniłam w różne miejsca. Ponieważ Poczta Polska odpowiedziała na maila podając jakiś inny kontakt, to tam zadzwoniłam. No cóż archiwum pocztowe to jakaś fatamorgana. Niby jest, a nikt nie ma do niego numeru ani adresu. Znów podano mi namiar na formularz one line pod hasłem „inne” i wysłałam kilkakrotnie udowadniając, że nie jestem robotem. Najlepsze, że odpisano, że formularz przyjęto i odpowiedź nastąpi zaraz najpóźniej do … miesiąca. Cała poczta. Potem zadzwoniłam do Wojnicza w sprawie tej koperty personalnej dziadka. Niestety nie mają. Przekazali do archiwum. Może krakowskiego, a może oddziału w Bochni. Oddział w Bochni już podobno nie istnieje. Zadzwonię jeszcze do Tarnowa. W Krakowie obawiam się, że może pożar i to strawił.

Za to wreszcie dotarła przesyłka z Polski z książką o Wujeczku czyli ” Pułkownik Stanisław Hojnowski”. Bardzo ładnie wydana w twardej okładce.

Musze napisać maila do autora pana Stefańskiego i pogratulować. Na razie przeglądnęłam pod kątem tego co pisze dziadku i żonie Wujeczka.

Pan Stefański jak i ja natrafił na tę lukę w życiorysie dziadka 1910 – 1915. I też zastanawiał się czy ukończył to seminarium nauczycielskie czy nie. Mamy świadectwo promocji do klasy czwartej z 1910 roku. Archiwum szkoły i szkołę spalili podczas wojny Rosjanie. Wzięli dokumenty na opał. Ja stawiam na to ukończenie, ponieważ zdawał już tylko eksternistycznie maturę po powrocie z wojny. Musieli mu więc zaliczyć ukończenie seminarium. Za to znalazło się w książce takie zdjęcie. Też miałam, ale chyba przeszło w ręce Andrzeja.

Znalazłam też informacje o pradziadku Andrzeju. Otóż synowie czyli Józef i Stanisław pisali imię ojca Andrzej. On sam pisał się Jędrzej i nawet jest taka wzmianka, że Jędrzej Hojnowski zasiadał w jadownickiej Radzie Szkolnej lata 1886 i 1895 . A mój dziadek w swojej teczce personalnej do której dotarł autor pisze imię ojca Jędrzej.

I wreszcie rozgryzłam wiek cioci Maryli żony Stanisława. Rzeczywiście urodziła się 18 grudnia 1905 roku, a ślub brała ze Stanisławem później niż przypuszczałam, bo 23 lipca 1928 roku. Była mężatką, żoną podobno kapitana Kubicy. Stanisław rozwiódł Marylkę i na ten rozwód jak niedawno się dowiedziałam poszła część ze sprzedaży majątku Hojnowskich. Część Stanisława, bo mój dziadek kupił we Lwowie place. A brat chcąc się z nią ożenić zmienił religię. Przeszedł na protestantyzm lub kalwinizm i chyba to zaważyło na niechęci mojej babci do szwagierki. O tym w książce nie ma. 😀

Są natomiast zdjęcia Maryli. Te pamiętam z domu – moja mama podarowała je Izbie Pamięci w szkole noszącej imię jej chrzestnego ojca.

Tych nie znałam.

Natomiast w książce jest zdjęcie relikwii mojej mamy, ostatni list Wujeczka datowany 28 sierpnia 1939 roku. ten list też mama podarowała Izbie Pamięci.

Za to mogę ja uzupełnić ten nieczytelny wyraz w liście. Chodzi o skrzyp polny, którego filiżankę codziennie wypijał Stanisław cierpiąc na nerki. Ten list tak często był czytany przez mamę, że pamiętam tę opowieść.

Natomiast są dla mnie nowe informacje związane z ciocią Marylką, a do których dotarł pan Stefański. Jak dowiedziała się o śmierci męża

i jak zmarła. O jej chorobie wiedziałam. O tym, że to był rak żołądka nie sprawy kobiece nie.

Bardzo chciałabym wiedzieć, co stało się z pierścieniem pułkownika, który otrzymał od marszałka Rydza- Śmigłego. Po zapisaniu go przez Marię w testamencie siostrze.

Ale tego pewnie się nie dowiem. Wojna.

Tomaszów Mazowiecki bardzo dba w obecnych czasach o należny szacunek obrońców września. Imieniem Stanisława Hojnowskiego jest nazwana oprócz szkoły, ulica i rondo.

Jest też tablica upamiętniająca miejsce gdzie zginął.

Ja natomiast byłam z mamą jeszcze jako podlotek na starym cmentarzu wojskowym w lesie. Pewnie na tym.

A potem wiele razy do wyjazdu na cmentarzu wojskowym nowym.

I znowu wessały mnie rodzinne historie.

Do jutra.

Zjazd psychiczny trwa

Może nieco wolniej jednak stale w dół. Dziś co prawda zmusiło mnie akcji niedziałanie tv w kuchni. To naturalnie kataklizm. Duży telewizor w kuchni, a tylko ten poza położeniem się spać w sypialni musi być włączony, działa z dekoderem. czyli ma dwa piloty. I oczywiście V. coś pomajstrował przy obu, bo nie widzi, nie wie i naciska wszystko kiedy coś nie działa. I dupa zbita. Nie ma programów. Od rana zostałam zawołana na ratunek. Próbowałam i tak i tak i nic. Pozostał jedyny ratunek w naszym znajomym operatorze w punkcie serwisowym. Rozłączyłam wszystko, zaniosłam dekoder i piloty. Niestety nie mógł sprawdzić dekodera, bo teraz ma telewizor na Internet. Ale podpowiedział, co zrobić. I wiedziałam, że pilot działa, bo bałam się, że baterie się wyczerpały, a nie było takich w domu, żeby sprawdzić. Wróciłam , zaczęłam kombinować i nic. Porobiłam fotki i poszłam jeszcze raz. Miałam przynieść jednak dekoder do sprawdzenia. Wróciłam do domu i na wszelki wypadek jeszcze raz sprawdziłam różne położenia wyjść zewnętrznych programowych. I bingo w innym układzie zadziałało. Uff . Mam problem z głowy i zarazem V. Jeden z pilotów ten od tv. muszę zabrać z zasięgu ręki V. Niech ma tylko dekoder.

Za to tym bieganiem i nerwami jestem zmęczona jakbym przeszła ileś kilometrów. Z jedzeniem dalej cyrk. Jutro tomografia i pojedziemy sami, bo G. nie może. Pojutrze ma kontrolę dermatologiczną zamówioną przez G. Nie zaszkodzi, choć ja nie widzę powodu. Upał więc i potówki się u niego pojawiły. Jest chłodniej i wszystko się pogoiło. Ale jest wizyta, to trzeba na wszelki wypadek zaliczyć.

Nasza nawetką podobno nie jeździ, bo na piazza Arringo mają naprawiać czy wymieniać nawierzchnię. Całkiem zniszczona . Jak na razie nawetka nie jeździ, a zaczęcia robót nie widać.

Trudno świetnie.

A ja czytam „Akuszerki” i dalej polecam.

Pytałam na stronie Miłośników Ziemi Jadownickiej o ewentualny stary plan domów w Jadownikach z numerami. I odezwała się pani Jakubowska przesyłając mi aktualne numery domów związanych z moja rodziną.

Według moich źródeł dawny numer 220 dziś to jest dom przy ulicy Witosa 97. Czyli jak to się w Jadownikach mówiło „W Kącie”.

W domu pod numerem 35 faktycznie Hojnowscy są od 1796. Ten dom nie istnieje, i nie istniał w latach 90 XX wieku, kiedy w Jadownikach było przemianowanie ulic i numerów.

I faktycznie pod numerem 552 też byli Hojnowscy. Od 1877. Numer 552 to dziś ulica św. Prokopa nr 23. Czyli tak naprawdę na rogu z ulicą Królewską, jak to się dawniej mówiło „przy Gościńcu”.

A ponieważ znam dobrze Jadowniki, to sobie zwizualizowalam miejsca.

Kącik LM

Poradnik PPD nowinki techniczne

Kacik Robótek Recznych

Do jutra.

Zdecydowanie koniec lata

Nawet tutaj wrzesień a nawet koniec sierpnia, co już widać, nie jest latem choć kalendarz pokazuje co innego. Nawet temperatura niby upalna tym straszliwym upałem nie jest. Od czasu do czasu pada, a chmury toczą się po niebie przysłaniając słońce. I przede wszystkim, to słońce wstaje coraz później. Dzisiaj wyszliśmy koło dziewiątej. Było przyjemnie. A teraz minęła dziesiąta i dopiero widać słońce i przegrzewa. Na szczęście jest lekki przewiew.

Nie mam na nic siły. Tak jakby ostatni czas wyssał, je ze mnie. Wszystko, co robię, to takie ciągnienie się za uszy. Bo trzeba, bo muszę. Ale wychodzę z V. tylko wtedy kiedy czuję się na to siłę. Wczoraj o czternastej nie wyszłam. Dopiero po kolacji, a właściwie po dziewiątej wieczór. On teraz ma ciąg na wyjścia. Nie odpoczywa popołudniu. Nie potrafi poleżeć. I niestety musi trzymać dietę. Ryż, ziemniaki, marchewka. To dzisiaj ugotuję ten ryż i razem z nim marchewkę. I skoro rano zanim ja się obudziłam wyszedł z domu na spacer, to czuję się zwolniona z towarzyszenia mu na dworze cały czas.

Rozumiem, że to trudno tak jeść. Ale, co zrobić .Za to kupiłam mu świeżą, a nie paczkowaną szynkę gotowaną, bo może jeść i będę starała się przewalczyć te produkty z garmażerii, a nie supermarketów paczkowane.

A teraz z innej beczki .

Kupiłam książkę –

szczęśliwie jest w postaci elektronicznej – pani Sabiny Jakubowskiej. Jeżeli pani Sabina zagląda na blog, to serdecznie gratuluję.

” Akuszerki” to wspaniała lektura. Czyta się świetnie i mogę ją w tym momencie polecić każdemu. Kupiłam wczoraj wieczorem i już mam za sobą według czytnika 27 % książki. A jest to tomiszcze. Oczywiście ja czytam z innej perspektywy. Znam Jadowniki, znam nazwiska występujące w książce w tym i moje rodzinne. Ale jest to naprawdę wspaniała lektura. Ale potrafię zachować obiektywizm, A dodatkowo ja przyznam się nie przepadam za wiejskimi klimatami i na osławione ” Chłopki” nikt mnie nie namówi.

Ten poranny spacer z V. trochę mnie postawił na nogi. A może i to, że zmobilizowałam się i pogrzebałam w tzw: : okazji: za 0,50 euro.

Czyli wszystko co kupiłam to za 2, 5 euro. Rękawiczki, chusta na szyję, podkoszulka zimowa termiczna, bielizna .

Najbardziej się cieszę z rękawiczek,

bo najpierw znalazłam jedną , a dopiero potem drugą kiedy straciłam nadzieję, że ją znajdę w gąszczu rzeczy. A w rękawiczkach mam ostatnio deficyt, bo mam pojedyncze sztuki. Właściwie nie wiem, bo co je trzymam.

No i to by było dzisiaj wszystko.

Kącik LM

W Poradniku PPD nowinki techniczne

Do jutra.

Odpuściłam

Jeżeli V. nie rozumie, że nie powinien po trzech upadkach w tym dwóch w towarzystwie, a jednym po samotnym wyjściu wychodzić sam z domu i że powinien trzymać dietę, to ja nie jestem w stanie tego przewalczyć. W sobotę po znowu przepychankach słownych wyleciał sam.

Trudno świetnie. Jeżeli liczył, że jak zwykle wyjdę za nim, to się przeliczył. Nie mam siły. Na szczęście wrócił bez upadku i kolejny raz wyszedł późnym wieczorem. Jeżeli wszystko co ugotuję dla niego jest wstrętne czyli „schiffo”, to niech gotuje sobie sam. W niedzielę nie rozmawiałam z nim. Znów wyszedł sam. Zrobiłam zapiekankę z bakłażana, mielonego mięsa, pomidorów i ziemniaków. Co prawda twierdził, że nie będzie jadł, jednak nie wytrzymał i na obiad zjadł. Na kolację reszta już była ‚ schiffo”. Wieczorem też wyszedł sam.

Trudno świetnie. Ja wyczerpałam limit cierpliwości. Sama kiepsko się czuję. Niedzielę przeleżałam czytając cykl Nina Warwilow. Już kończę ostatni tom czyli siódmy. Ósmy ukaże się w październiku.

Może kupię dziś ebook „Akuszerki” . Nie ukrywam, że jestem ciekawa tych rodzinnych wstawek.

Za to rozbawił mnie tekst o rodzinach patchworkowych. Niby, że to współczesny twór.

Acha. Współczesny.

To teraz rodzina patchworkowa sprzed 150 laty i to moja własna.

Mam nadzieję, że to jasno napiszę. Wszystko naturalnie wiem od niesamowitej w te klocki Eli.

A więc tak.

Zaczyna się od rodzeństwa Andrzeja i Agnieszki Hojnowskich.

Agnieszka wychodzi za mąż za Krzysztofa Dyląga. Mają sporo dzieci, jednak Agnieszka umiera wcześnie, a Krzysztof żeni się po raz drugi z Anną Lubowiecką. ( późniejszą moją prababką)

Tym razem umiera na gruźlicę Krzysztof i Anna zostaje z piątką pasierbów i własnym synem z Krzysztofem .

A teraz co było wcześniej i później.

Andrzej Hojnowski brat Agnieszki jest żonaty z wdową nota bene, Marianną Szafrańską primo voto Grzebieniarz. Bezdzietną, bo jej jedyny syn zmarł zaraz po urodzeniu. Mąż zresztą też odszeł szybko.

Andrzej z Marianną doczekali się też gromadki dzieci. Niestety Marianna umiera jak to było częste w tamtych czasach i zostawia Andrzeja z dwójką tylko żyjących dzieci.

I teraz Andrzej Hojnowski wdowiec i Anna z Lubowieckich Dylągowa też wdowa zawierają związek małżeński. W sumie maja z poprzednich małżeństw: Andrzej dwoje dzieci, Anna 5 pasierbów i swojego syna. Czyli jest tu jakby nie patrzeć ośmioro dzieci. Do Anny wprowadza się Andrzej. Do domu pod numerem 220. Do ósemki przybywa kolejna trójka. Mój dziadek Józef, Stanisław i Kunegunda.

W domu pod numerem 220 mieszka w sumie 11 dzieci z czterech małżeństw.

Andrzeja z Marianną 2 dzieci Agnieszki z Krzysztofem 5 dzieci

Krzysztofa z Anną 1 dziecko

Andrzeja z Anną 3 dzieci

Rodzina patchworkowa jak nic.

I jeszcze przy szukaniu numeru domu, gdzie mieszkała babcia okazało się naocznie, że:

dom pod numerem 220 stał się domem Hojnowskich za sprawą Agnieszki Hojnowskiej, ktora zamieszkała w domu Krzysztofa Dylaga.

Wcześniej i Agnieszka i Andrzej i reszta ich licznego rodzeństwa mieszkała pod numerem 35.

Andrzej po ślubie z Marianną zamieszkał pod numerem 264, ale krotko, bo śmierci pierwszego dziecka przeprowadzili się pod numer 552.

Z stamtąd po śmierci Marianny , po ślubie z Anną przeprowadził się pod numer 220. Do Anny, która tam mieszkała z synem i pasierbami po śmierci męża Krzysztofa Dyląga.

Potem w tym domu urodził się mój dziadek, zamieszkała babcia i urodziła się moja mama i jej brat.

A pani w ewidencji napisała, że nikt o tym nazwisku pod numerem 220 nie mieszkał.

A jeszcze taka ciekawostka.

Moja kuzynka, która została w Jadownikach w domu rodziców czyli wychowanki mojej babci cioci Maryni ( w domu wybudowanym później) jak i rodzina wujka Kazka Dużego brata Maryni mieszka przy drodze zwanej ” dylągówka”. Zresztą teraz to już całkiem przyzwoita droga, ale ja ją pamiętam jako wąwóz po deszczach nieprzejezdny. Chodziło się do głównej drogi ścieżką wzdłuż skarpy nad drogą. Często zastanawiano się nad nazwą ” dylągówka”. A rozwiązanie jest proste. Dom pod numerem 220 znany jako dom Hojnowskich de facto przed nimi był domem Dylągów, a droga dochodzi prawie do miejsca, gdzie dom stał. I tak nazwano ją : dylagówką, bo pewnie była na ziemi należącej do Dylagów.

Dom już Hojnowskich i sporo ziemi mój dziadek z bratem pułkownikiem sprzedali, bo żaden nie miał zacięcia gospodarczego. Teraz sobie przypomniałam, że dziadkowie przed wojną kupili jakieś place we Lwowie, a nawet dom, ale z tym domem to pewna nie jestem. Pewnie za tę kasę ze sprzedaży dziadkowego majątku. Wojna wybuchła, Lwów został za granicą i tylko jeszcze w mojej pamięci te place zostały.

Kącik LM

W poradniku PPD nowinki

Do jutra.

Dzień Bloga Otwartego

Wybrałam propozycję Madgez, żeby napisać o miejscach dla nas szczególnych. O tych miejscach, które nas zauroczyły, ale może też być o tych tak negatywnie odebranych, że pamiętamy do teraz .

Dla mnie absolutnie pierwsze miejsce ma Ascoli. Pokochałam je i to była miłość od pierwszego wejrzenia. Zresztą, to zawsze wygląda z mojego bloga. Ta miłość powoli wysforowała się na pierwsze miejsce i dlatego z miłości do niego nie wykorzystałam okazji do wyjazdu z Ascoli. Na zawsze.

A jak do tego doszło?

Żeby się nie powtarzać oto fragment ascolańskich wspomnień. Bo miłość do Ascoli przyczyniła się do powstania drugiego tomu cyklu ” Okiem cudzoziemki” – ” Opowieści ascolańskich i innej włoszczyzny”.

„Moje pierwsze spotkanie z Ascoli było dawno, jeszcze w początkach pracy w Ancarano. Był moment, kiedy miałam dużo czasu, bo Emilię, której nasiliły się ataki szału, trzeba było zawieźć na trzytygodniową kuracje do Casa Cura San Giuseppe w Ascoli Piceno. Odwiozłam ją tam z Aliano. Wróciłam do domu, do Ancarano i praktycznie, ponieważ Raniero już nie żył, miałam czas wolny nieograniczony.
No to postanowiłam rzucić się na głęboką wodę i samej pojechać do Ascoli jeszcze raz. Musiałam iść do S’Edigio pieszo, bo z Ancarano jeździ tylko do Ascoli autobus szkolny, ale o tym wtedy nie wiedziałam. Do S’Egidio spacerek godzinny i to z górki. Stamtąd już są autobusy rejsowe do Ascoli. Jakoś się dogadałam (trzeba przyznać, że Włosi naród uczynny i starają się zrozumieć, co jakaś obcojęzyczna persona do nich bełkocze). Może dlatego, że po ulicach teraz spaceruje coraz więcej „stranier”.


W torebce na wszelki wypadek miałam słownik, ale kierowca na moje:
– Centro storico? – pokazał mi, gdzie mam wysiąść. To było przy głównym wejściu na Starówkę. Biegam teraz tamtędy często i stamtąd odjeżdżałam do Offidy. Weszłam i zakochałam się w tym mieście od pierwszego wejrzenia… i w taką miłość wierzę.
Główne wejście na Starówkę, to nie jest brama, jak w wielu innych miastach, ale ulica obok Collegiaty na Piazza l’Arringo. Wtedy był on rozkopany… Podlegał renowacji. Dlatego nie dostrzegłam, że są na nim dwie bliźniacze fontanny z konikami morskimi. Jedną widziałam, drugą dopiero wiele lat później. Dostrzegłam tylko księgarnię diecezjalną i zaraz tam kupiłam sobie książkę o Ascoli i mały plan miasta, gdybym na przykład się zgubiła.
Było upalne lato, chyba czerwiec. Miałam klapki, letnią sukienkę, zero bagaży i mogłam sobie cały prawie dzień spacerować po Ascoli. O osiemnastej umówiłam się w szpitalu u Emilii z Aliano i w ten sposób transport do domu miałam zapewniony. Jak trafię do tego szpitala, jeszcze konkretnie nie wiedziałam. Na razie uliczki same pokazywały mi drogę przez Starówkę. Stare Miasto w Ascoli jest całkiem spore i można się w nim łatwo zgubić. Oczywiście po Ancarano Ascoli wydało mi się miastem dużym… wielkomiejskim. Już trochę mi tego brakowało po sielskich urokach Ancarano. Musiała być środa, bo na Piazza Roma weszłam w rząd straganów… targ… też niewiele o nim wiedziałam (w Ancarano targ jest raz w roku podczas „festa di congilio”, czyli odpustu z tradycyjnym królikiem).
No to sobie chodziłam po tych uliczkach… Oglądałam sklepy, wchodziłam do kościołów, których Ascoli ma na Starówce równie dużo jak Kraków… Kręciłam się w kółko. Raz weszłam do przepięknego kościoła barokowego, jak z bajki. Tego kościoła nie udało mi się odnaleźć podczas moich późniejszych pobytów w Ascoli. A wiecie, dlaczego?
Byłam pewna, że weszłam do niego z małej uliczki i że był on w zwartym szeregu domów. Nic podobnego. Dopiero, kiedy, już pracowałam w Ascoli weszłam do kościoła przy Piazza Roma i zdębiałam. To był właśnie ten kościół, którego nadaremnie szukałam tyle lat.
Już podczas tego pierwszego wypadu urzekło mnie Ascoli pełnią życia i… zapachami. Zbliżało się południe. Rozdzwoniły się dzwony. Pachniało sugo, jakieś sympatyczne kulinarne zapachy. Ludzie wracali do domów na obiad. Starówka żyła.
Młodzież na motorach, samochody, które ledwie mieszczą się w wąskich uliczkach. A ja chodziłam sobie po tych właśnie uliczkach i czytałam, co na nich pisze. Tu muzeum, tu ktoś sławny mieszkał. Tu znowu ogłoszenie o wynajęciu lub sprzedaży mieszkania. Trafiłam na mały sklepik. Kupiłam wodę mineralną, bo upał zaczynał doskwierać, a ja, mimo że trafiłam do fontanny psów, to nie wiedziałam, że to najlepsza pitna woda w Ascoli. Kupiłam jakąś bułkę z czymś tam. Nie było problemu. Bułkę mi przekrojono i włożono do niej, co tam chciałam. Też nie wiedziałam, że wielu Włochów, kiedy nie zdąży do domu na tradycyjny obiad wcina właśnie „panino” (bułka) z czymś tam. Na Starówce nie ma ławek. To szukałam miejsca, gdzie te dary mogę spożyć.
Wyszłam ze Starówki na wprost ogromnego gmachu z kamiennymi ławkami (teraz wiem, że to jest sąd). Usiadłam w cieniu i zobaczyłam, że jak kretynka kupiłam butelkę wody mineralnej z kapslem. Otwieracza nie miałam… Boże, jak ja się namęczyłam żeby to tałatajstwo otworzyć. Pilnik do paznokci, klucze… Uderzanie o brzeg kamiennej ławki… Nic… i oczywiście, jakiś uprzejmy Włoch, który wychodził z sądu, zatrzymał się i otwieraczem przy kluczykach samochodowych otworzył nieszczęsną butelkę.
Kiedy już trochę silniejsza się zrobiłam, podjęłam zwiedzanie. Trafiłam do parku z posągiem Vittorio Emanuello przy ulicy jego imienia, a tam cień, ławeczki… To ten sam park, w którym ostatnio siedziałam i zastanawiałam się nad przyszłością. Ale czas uciekał, zbliżała się godzina szesnasta. Chciałam jeszcze pobyć trochę z Emilią, a do szpitala wiedziałam, że trzeba jechać autobusem, bo daleko… Jakim i gdzie wysiąść, już nie.
Jako nieodrodna wnuczka mojej babci, która świetnie sobie poradziła w Wiedniu podczas pierwszej Wojny Światowej (inna sprawa, że mówiła doskonale po niemiecku, a ja po włosku niewiele) doszłam do wniosku, że „koniec języka za przewodnika”. Gdzieś po drodze widziałam na Starówce plac z autobusami, no to na azymut, tak jak mi się wydawało.
Jak zwykle dobre duchy nade mną czuwały, bo zaraz znalazłam plac, a na nim wielki gmach i kiosk z gazetami i biletami. Kiosk oczywiście zamknięty, bo sjesta, biletów nie można kupić. Wiedziałam, że szpital Emilii to Casa Cura San Giu-seppe i tyle… że jest on w dzielnicy Monticelli,
jeszcze nie. Do Monticelli jest około pięciu kilometrów, dziś poszłabym spacerkiem, ale nie wtedy. Na szczęście na przystanku stała jakaś pani i ja jak tam mogłam zapytałam, jak się do tego szpitala dostać. Dla pewności dodałam, że chodzi mi o szpital, gdzie są chorzy „na głowę”. Uśmiechnęła się i pokazała na stojący autobus. – Tym możesz dojechać.
No to weszłam bez biletu i znowu do kierowcy, że ja chcę do szpitala z chorymi „na głowę” Casa Cura San Giuseppe. Kiwnął uprzejmie głową i oczywiście, jak to Włoch zaraz coś do mnie zaczął nawijać… A ja, że nie mam biletu, bo wszystko zamknięte. Pokiwał głową ze zrozumieniem i kazał (na migi) wsiadać. Wsiadłam. Wcześniej przygotowałam sobie zdanie jadąc do Ascoli:
– Powiedz proszę, gdzie mam wysiąść. – I to pracowicie nauczone zdanie, wydukałam.
– Ok, – powiedział.
Kiedy gdzieś jedzie się pierwszy raz, droga dłuży się nieskończenie, mnie też wydawało się to daleko. Skończyło się Ascoli miasto, zaczęły się jakieś przedmieścia, ani widu wysokich domów, które pamiętałam z Monticelli. Ale siedziałam spokojnie, bo co miałam zrobić? Nagle wjechaliśmy do nowoczesnej dzielnicy, takiej bardziej polskiej. Wysokie trzynastopiętrowe domy, szerokie ulice… Aleja Oleandrów. Moje czytanie wszystkiego, co w zasięgu oczu, dało rezultat. Tę aleję już pamiętałam. Kierowca uśmiechnął się i powiedział:
– To tu. Wysiadaj.
Pewnie jeszcze powiedział, że mam przejść na drugą stronę, ale tego już nie zrozumiałam. Wy-siadłam. Gdzie teraz? Znowu na szczęście ktoś szedł i ja swoje:
– Gdzie ci chorzy „na głowę”?
I tak się dowiedziałam, że przejdę na drugą stronę i już. Przeszłam i rzeczywiście. Zobaczyłam znajomą bramę, a nad nią napis „Casa Cura San Giuseppe”. Pobyłam z Emilią, przyjechał Aliano i wróciliśmy do Ancarano.
Trafiłam. Później już, dowiedziałam się, że całe Ancarano o mnie plotkowało; że pojechałam sama do Ascoli (sic!!!), że trafiłam, że się nie zgubiłam w tak dużym mieście (wielkości, nie wiem, czy mojego Chorzowa). Taka jestem „brava”.
Ascoli urzekło mnie wtedy na całe życie. Nie miałam pojęcia, że gdzieś tam jest uliczka z mieszkaniem pod „dachami nie Paryża, a właśnie Ascoli” ze stareńką bramą, do której mam klucz i mogę sobie w niedzielny ranek, siedząc w podomce, wspominać moje pierwsze spotkanie z miłością na całe życie.”

O tym i o tamtym

„To”, to codzienność. W Ascoli zakończyło się święto oliwki. W czwartek uprzątnięto piazza Arringo, ale nie przywrócono kursów naszej nawetki. Ku oburzeniu wielu osób w tym i nas. Trzeba teraz posiłkować się drugą, która omija ścisłe centrum, a to zwiększa dystans między punktami docelowymi.

Trudno świetnie.

V. w dalszym ciągu nie w sosie. Znów ma kłopoty z żołądkiem, bo nie słucha zaleceń, a ja już nie mam siły się z nim kłócić. Miał wizytę doktora z wolontariatu dla pacjentów onkologicznych, który odwiedza go raz w miesiącu i też zauważył poprawę. Ale musi trzymać dietę.

Oczywiście znów nie słucha, co może jeść. Na tym wszystkim cierpię osobiście, bo musiałabym jeść co innego w tajemnicy. A staram się nie mieć w domu produktów, ktorych on nie powinnien jeśc. Czyli nie może ich widzieć, bo zje.

ta biegunka pojawia się w nocy i zastanawiam się, czy to może być efekt melatoniny? Bierze na sen i nie mam nad tym żadnej kontroli. Może Krysna mi podpowie.

Dzisiaj poszłam tylko po chleb, ale skończyła mi się marchewka i popołudniu czeka mnie wyjście po zakupu.

Za to kupiłam kolejną sukienkę z bawełny. Granatową, letnią, ale z rękawami długimi. Można ją spokojnie będzie wkładać we wrześniu. Ma wciągnięte wiązanie więc może być luźna i trochę podkreślająca talię. Ostatnio te upały przyzwyczaiły mnie do najluźniejszych rzeczy jakie można założyć. Nawet krótkie spodnie mi przeszkadzają. Co prawda upały tropikalne minęły, ale 30+ jest i potworna wilgotność.

To było ” To „. A teraz ” Tamto”.

Tamto, to sprawy kronikarskie. Tak przypuszczałam po tonie maila z ewidencji ludności w Brzesku, gdzie autorytatywnie napisano, że jeżeli w ciągu 7 dni nie podam numeru domu w Jadownikach, gdzie mieszkała babcia, to sprawa pójdzie do usunięcia. Uważam, że w latach 1920 i 1921 Jadowniki nie przypominały Paryża, ani nawet Tarnowa pod względem ludności i zobaczenie po nazwisku nie byłoby skomplikowane. Jednak znalazłam ten numer (220 ) domu i był on na metryce mojej mamy z roku 1921. Podałam i dostałam odpowiedz, że mojej babci nie ma w ewidencji. No cóż mogła się nie przemeldować, ale pomyślałam, że przecież dziadek i mama to już na pewno tam byli ujęci.

Napisałam jeszcze raz, że w tym domu mieszkał też mój dziadek i urodziła się moja mama. Podałam ich dane i wysłałam. Za moment dostałam odpowiedź jakby ta archiwalna księga leżała u pani na biurku, że nikogo o tym nazwisku nie ma pod tym numerem.

Podziękowałam, ale nie jestem przekonana. Bo przecież mój dziadek na 100% dostawał do domu korespondencję jak chociażby kartę mobilizacyjną w 1920 roku podczas wojny bolszewickiej. A poczta wtedy działała chyba w Brzesku. Adres musiał być na kopercie i numer domu.

Odpuściłam, bo nie lubię takiego pisania na siłę. Zapytam w Wojniczu, może tam będzie ta koperta personalna dziadka i coś w ewidencji. Ale to dopiero w poniedziałek. I tak sobie myślę dlaczego na przykład w USC w Brzesku dwukrotnie dowiedziałam się bez problemu to, co mnie interesowało. Ostatnio właśnie ten numer domu gdzie urodziła się mama. Pan wyjął księgę parafialną z roku 1921 i odczytał mi ten numer. Właśnie 220. Można? Można.

Od Eli przyszły kolejne puzzle do rodziny Hojnowskich i zaraz je wstawię na miejsce.

W tv dziś o trzęsieniu ziemi.

Tak było przed ośmiu laty. To dopiero początek. Później było jeszcze gorzej. Ten pierwszy filmik nakręcili myśliwi. Przy kolejnym trzęsieniu w październiku 1916 roku.

Do jutra.

Dziś na skróty

Bo ile można narzekać. Sama tęsknię za normalnymi zapiskami z pamiętnika. Co prawda wciąż blog jest mam nadzieję autentyczny. Ale nie jest tym samym blogiem jak i nie jest moje życie takim samym. Jak i wszystkich zresztą. Stąd nieraz pisanie pamiętnika dokładnie po latach obrazuje nam przebieg naszych chwil. Blog jest dla mnie czasami jedynym kontaktem z ludźmi i często wentylem bezpieczeństwa. Pewnie te dzisiejsze rozważania mam z przypadającą w nocy ósmą rocznicą trzęsienia ziemi, które przyczyniło się do zachwiania mojego włoskiego życia. Nic już później nie wróciło do stanu przed. Lata tułaczki hotelowej, brak własnego domu, choroba V. która kto wie czy nie jest też pośrednio winą tego, co sie zdarzyło. I niestety SKS w przypadku obojga. W tym momencie energii starcza mi na maks dwie godziny poranne. Potem już niestety musze się ciągnąć za uszy do zrobienia czegokolwiek.

Dlatego po tym wstępie Rozmaitości.

Kącik LM

Poradnik PPD

Kuchnia

I jeszcze Tygiel z Internetem

https://tygielzinternem.blogspot.com/2024/08/tygiel-internetem-3424.html

Acha. Jeszcze czekam na podpowiedzi rozmowy niedzielnej. Może jakiś poczatek roku szkolnego. Swój lub swoich dzieci.

Do jutra.

Trochę lepiej

Co naturalnie nie znaczy, że jestem w doskonałej formie. W takiej zresztą już nie byłam od czasu choroby V. A teraz, to nawet zapomniałam się śmiać. Do wczorajszych ” czasem” mam kolejne. Czasem wydaje mi się, że V. ma zęby jadowe i kiedy ten jad wystrzyka następuje chwila spokoju. Ale ich chyba jeszcze nie wystrzykał. Zresztą teraz, to działa jak huśtawka. Jak przedpołudniem jest w miarę spokojnie, to burza wybucha popołudniu. I na odwrót. A czasem tak jak dzisiaj zabiera mi zdrowie w godzinach południowych.

I nie znam dnia, ani godziny. Ani, co najgorsze motywu tego wybuchu. Z reguły są to takie głupoty, że nikt normalny nie przykładałby do tego wagi. Ale nie V. U niego problem, który nie jest problemem urasta do rangi światowej.

Trudno swietnie.

Lepiej podobno nie będzie.

Wiadomo już że tomografię będzie miał 29 sierpnia o 15.30. Od tego zależy plan leczenia onkologicznego.

Udało mi się ustalić numer domu w Jadownikach, w którym po ślubie zamieszkała babcia. A tego domagała się pani z ewidencji ludności w Brzesku. Był to numer 220. Taki figuruje na metryce Wujeczka. A dziś zadzwoniłam do USC w Brzesku i poprosiłam o sprawdzenie w księgach parafialnych z roku 1921 w metryce mojej mamy, która w tym domu się urodziła. I potwierdzone 220. Nie wiem czy pisałam, że zwrócenie się do ewidencji podpowiedziała mi pani z archiwum krakowskiego, gdzie spłonęły dokumenty zawarte w kopercie personalnej babci. Mówiła, że przy ewidencji miejsca zamieszkania czasem są różne ciekawe informacje, kto i gdzie mieszkał i się wymeldował. Tylko, to już zależy od dobrych chęci urzędniczki. A z tonu odpowiedzi jakoś tego nie czuję. Zobaczymy.

Wczoraj męczyłam sie z puzzlami rodzinnymi Hojnowskich. Zawirowanie zrobiło mi się z przez prawdopodobnie drugie małżeństwo prapradziadka Ignacego. Ale chyba ułożyłam prawidłowo.

Rzeczywiście Hojnowskich w Jadownikach od groma i trochę. Bo z każdego małżeństwa pojawiają się dzieci… I to rodzeństwo przyrodnie nie zawsze się kocha.

A ja czytam kolejny tom Niny Warwiłow i wiem, że tom ósmy wyjdzie w październiku. Dopisałam do zakupów w przypominajce ebookowej.

Tyle dzisiaj. Popołudniu idę z V. do ZA . Ja po receptę dla niego, a on z problemem dentystycznym.

Czy dacie wiarę, że wczoraj pojechałam z V. do szpitala autobusem i nie było w ambulatorium szpitalnym nikogo, żadnego dentysty, ani w szpitalu, ani w ambulatorium takim zwykłym. Urlop. dzwonić należy w pierwszym tygodniu sierpnia. Teraz zamknięte. Stąd wizyta u ZA, bo ma jakiś stan zapalny.

Kącik LM

Poradnik PPD

Kącik Robótek Ręcznych

Przepiękna parasolka od słońca.

Do jutra.