Dobrych życzeń nigdy dość

To ja wszystkim moim imienniczkom, a wiem, że takie są i jeszcze Emilkom najserdeczniejsze życzenia imieninowe. Ja to jestem w te życzenia bogata, bo to urodziny, santa Lucia i jeszcze nasza Lucyna absolutnie nie święta.

Nie przepadałam nigdy za swoim imieniem, ale trudno się mówi. Szczególnie do dzis nie lubię zdrobnienia ” Lucynka”. Już chyba o tym pisałam, ale w zamierzchłych czasach w ” Przekroju „była taka rubryka ” Lucynka i Paulinka”. O ile Paulinka była głupia, to Lucynka jeszcze bardziej. Ale w domu mówiono na mnie Lucia, więc ta włoska ” Luczija” dobrze się do mnie przykleiła. A Vincenzo często mówił ” Lulu”, bo oni tak skracają imiona. Od pierwszej sylaby.

Grazia – Gra

Barbara – Ba lub Baba inaczej akcentowana

Vincenzo – Vince ( ja nie lubiłam tego zdrobnienia )

I nie mogli pojąc naszych zdrobnień imion. Jakie Zosie, Madzie, Gosie, 🙂

Dlatego wykorzystałam wczorajszy jeszcze trwający Festiwal Smaków Świata pod szybem Prezydent i zaprosiłam jedną z moich ulubionych osób na krewetki, które za mną chodziły.

A deser w postaci chałwy zabrałyśmy do domu. Dla Agi też zabralam do domu pieróg perski ze szpinakiem i jakieś koreańskie pierożki.

Tak mnie ta chałwa truskawkowa ciekawiła, że padło w moim przypadku na nią. Na talerzyku leży 1/3 porcji 🙂

Z racji wreszcie pogody dla mnie tydzień zaczęłam składnie. Rano pełne 1,5 godziny balkonowego słońca. Moje kolano to lubi. Vincenzo zawsze kiedy siedzieliśmy na piazza Roma pokrzykiwał:

-Wystaw to kolano na słońce.

Zaczynam myśleć o spacerze na Rynek. To spory odcinek. Potem wrócę tramwajem do domu. Po soleterapii włączyłam pralkę. Wyciągnęłam swój ulubiony słomkowy kapelutek, bo w południe w Parku Pamięci , gdzie jechałam podlać pelargonie jest patelnia. Głowę trzeba zabezpieczać. Taka wyprawa wraz z zakupami w Netto, bo pod sklepem staje autobus powrotny zajmuje mi niecałe dwie godziny. Kupiłam ogórki do kiszenia i fasolkę szparagową. Powiesiłam pranie, obrałam i ugotowałam fasolkę. Będzie na zimno z czosnkiem, cytryną i oliwą. I właściwie mam czas dla siebie. Jutro mam planową wizytę u okulisty. W tym tygodniu fachowcy. A potem malowanie i zamawianie kuchni. Podobno do trzech tygodni to trwa, bo z montażem.

Dziś od osiemnastej programy polityczne. Nawet posłucham nie mojego prezydenta podobno elekta w wywiadzie Bogdana Rymanowskiego w Wydarzeniach 24 około 19.15. Wroga trzeba poznać. A ponieważ równocześnie jest też w Polsacie News, to po programie Szuberowicza nie będę się musiała przełączać. Agnieszka Gozdyra pojechała na urlop, ale program ma być z zastępcą. Posłucham.

Kończę ” Pierwszą Damę” wywiad z rzeka z Jolantą Kwaśniewską. a zaraz potem mam ” Kobiety Kossaków”.

Jako, że koniec czerwca, to jeszcze czerwcowy T”ygiel z Internetem”.

https://tygielzinternem.blogspot.com/2025/06/tygiel-z-internetem-czerwiec-225.html

W Kąciku LM

Częsty dodatek ” Damą być”

A w kuchni knedle z truskawkami

To do jutra.

Dzień Bloga Otwartego

Bardzo mi się spodobał pomysł Madgez, żeby pomarzyć i podzielić się z nami tymi marzeniami. Marzeniami o wakacjach w miejsca, do których pojechalibyśmy gdyby nie hamowały nas żadne ograniczenia. Budżetu, często zdrowia i nie raz nawet wieku .

To ja. Zawsze chciałam pojechać do Egiptu. I chociaż to podróż była na miarę możliwości nigdy tam nie pojechałam. Najpierw plany były wakacji tam z moim ojcem. Potem już Egipt nie leżał w moich finansowych możliwościach. Egipt pojawił się ponownie podczas czasu z Vincenzo. Ale zawsze jeździliśmy w inne miejsca. Trochę tych wakacji zabrała pandemia, bo o kto wie. Chociaż politycznie Egipt zaczął być nieciekawy. A potem wszystko się posypało. I tak Egipt przestał mnie ekscytować. Za to pojawił się Dubaj. I to wszystko, co chciałam zobaczyć. Żadne rafy koralowe, Australia, czy Indie. Turcja … za dużo ludzi. Zresztą ja nie lubię już grupowych wyjazdów, a na samodzielne wyjazdy nie czas i zdrowie .

I tak został Internet i przekonanie, że najlepiej mi w Europie. Nie mam żyłki podróżniczej. Zleniwiałam. Ale chętnie poczytam o Waszych podróżniczych marzeniach

Zapraszam. 🙂

Łakome przedpołudnie

Pogoda taka raczej spacerowa. Już wczoraj pisałam o tym festiwalu Smaków Świata w Chorzowie. Kręcił mnie taki jarmark, bo już mi za takimi atrakcjami, których w Italii mi nie brakowało , było tęskno.

Nawet specjalnie nie musiałam namawiać moją córkę, żeby się ze mną wybrała. Uzgodniłyśmy, że pojedziemy dość wcześnie, w okolicach jedenastej, żeby wszystko bylo świeże. Idealnie pasował nam autobus. Spod domu i pod dom z powrotem. Pod sam szyb „Prezydent”, gdzie zorganizowano ten Festiwal. Aga mówiła, że normalnie takie imprezy organizowane są na Rynku. Jednak teraz z racji estakady niewykonalne. Ja uważam, że miejsce jest świetne. Zielono, dużo miejsca, szyb „Prezydent „spełniający rolę wieży widokowej, ” małpi gaj” dla dzieciaków i niedaleko urokliwa kawiarnia ” Sztygarka”. Miałyśmy autobus 10.40 i po dziesięciu minutach byłyśmy na miejscu. Oczywiście macie fotorelację.

Dookoła zadbanego miejsca unosił się zapach lawendy pięknie kwitnącej. To w ogóle jest piękne miejsce w Chorzowie. Blisko naszego ogromnego Parku Śląskiego i Góry Redena, z eleganckimi przedwojennymi willami, starym drewnianym kościołkiem. I rzut beretem do centrum, Teraz z powodu estakady kompletnie poplątanym w lokalizacji.

Dlatego były już glosy, że trudno dojechać i te pe. Dementuję. Nieprawda. Te trudności, to dla tych, co to chcą mieć imprezę pod balkonem, ale żeby nie bylo głośno, nie śmierdziało jedzeniem i nie bylo dzieci.

No ale zaczynamy. Oto ja w dzisiejszym anturażu. I miejsce jarmarku jedzeniowego.

Z wielką przyjemnością przepakowałam się w końcu do ulubionej torby letniej. I ma ono talizman włoski czyli czerwony rożek. Vincenzo miał ich całą kolekcję. Nawet taki, jak „baba w babie”. Jeden w drugim. I zawsze miał przypięty do paska spodni. Dużo Włochów je ma. Antypech. Zupełnie o nim zapomniałam.

Ale już idziemy do stoisk.

No i oczywiście dopadły nas zachcianki. Taki wczesny obiad. Moja córka zdecydowała się na zupę, a ja załamałam się i miałam ogromną porcję wołowiny po persku z dwukolorowym ryżem. Porcja taka ogromna, że przydała mi się umiejętność jedzenia po włosku. Dałam radę.

I dzięki temu nie załamałam się w królestwie chałwy i rachatłukum.

Bylo jeszcze stoisko gruzińskie.

Mamy na ul. Wolności ( najsłynniejsza ulica w mieście ) piekarnię gruzińską z doskonałym chlebem i takimi smakołykami. Moja Aga we wrześniu wybiera się do Gruzji na urlop.

Nie zrobiłam fotek stoiska japońskiego z ulubionymi krewetkami, ale chyba jutro też zaliczymy to miejsce. Może jeszcze będzie więcej stoisk jak to w niedzielę.

No i przywiozłam na deser do domu kostki rachatłukum.

Musi poczekać, az wołowina po persku ustąpi mu miejsca.

I tak oto pojawił się fotoreportaż w stylu włoskim, ale z Polski. Widocznie można.

To do jutra.

Będziemy rozmawiać o miejscach, w które pojechalibyśmy, gdyby nie bylo żadnych ograniczeń: finansowych, wieku i zdrowia.

Komunikacyjnie

Słońce rano pojawiało się i znikało w kontekście burzowym. Jak dotąd nie pada, ale zdecydowanie się zanosi. Skoro soleterapia dziś odwołana, to wymyśliłam kupno moich cantucci, bo zdecydowanie do porannej kawy są najlepsze. Może jeszcze Mulino Bianco. Ostatnio kupiłam je w Galerii Katowickiej w Carrefourze. A w Chorzowie też jest Carrefour w centrum handlowym na AKS. Tylko teraz z racji zamknięcia estakady są autobusowe perturbacje. Bo dojazd tylko autobusem. Do centrum dojazd bezproblemowy. Z przystanku koło domu. W sumie nie lubię tych molochów handlowych, bo za czym dojdę po to, co mam w planie mam pokusy. I tym razem weszłam do CCC i załamałam się . Jako, że saldi kupiłam espadryle podobne do tych, co zostały w Ascoli. Tylko tamte czerwone, a te mocno różowe.

Wreszcie jakiś kolor w zalewie bieli, czerni i beżów. Smutne te sklepy z letnimi sandałkami. Potem weszłam do Carrefourani i mając dość szukania zapytałam dziewczę tamtejsze o cantucci.

-A co to jest?

-Takie włoskie ciasteczka z migdałami z Toskanii.

-A, to nie mamy.

-A ja kilka dni temu kupiłam w Carrefourze w Galerii Katowickiej.

-A to inny Carrefour .

Trudno, świetnie.

Ale dopytuję.

-A gdzie macie włoskie makarony.

-Tam, na BIO.

-Ale, one nie są bio.

-Ale tam są.

Poszłam i pierwsze, co zobaczyłam to cantucci z Toskanii. Wzięłam dwie paczki i z radością włoski ryż do risotto.

Idąc do kasy patrzyłam za tym dziewczęciem, żeby jej te cantucci pokazać w ramach nauki, ale już jej nie spotkałam.

Wyszłam z ulgą z centrum handlowego i poszłam na przystanek. Myślałam, że jak wysiadłam z jednej strony przelotowej ulicy do Katowic, to po drugiej stronie będzie przystanek w drugą stronę. Podziemne przejście ze schodami i na szczęście winda w dół. A potem do góry. I chwała jej za to. Przystanek był, usiadłam, ale coś mi mówiło, żeby popatrzeć za ile będzie ten autobus, bo teraz nic nie wiadomo jak estakada zamknięta.

I co ? Nie ma autobusów. Nie wracają tak samo. Tylko do Katowic jeżdżą. Czyli powrót na poprzedni przystanek ( chwała za windę ) i zagadka dokąd jadą na przykład znane mi numery. Jechały w znane miejsca w centrum . Wysiadłam w samym centrum przy chorzowskim Pałacu Ślubów, gdzie sama brałam niepotrzebnie ślub po raz drugi i wymyśliłam, że sprawdzę jak jeździ tramwaj. Jeździ. Czyli ewentualny dojazd do samego głównego centrum mam spod domu. Zaliczyłam 3000 kroków i przyjrzałam się jednej z najładniejszych chorzowskich kamienic. Na dole wiele lat była słynna doskonała restauracja ” Pod dzwonem”. Kamienica jest. Pomieszczenia restauracji puste.

Sąsiadka też ciekawa.

Niestety Chorzów na tle Bytomia prezentuje się kiepsko w centrum. Ale o tym kiedyś opowiem i pokażę nasze perełki. Bo jest ich trochę. Szkoda, że Chorzów staje się martwym miastem. Chociaż coś się dzieje. Dziś zaczynają się

Chcę się tam jutro wybrać. Jeden problem logistyczny. Ta cholerna estakada dzieliła Rynek na pół. I teraz nie ma jak dostać się na stronę Rynku skąd był dojazd do Siemianowic. A po drodze w Chorzowie Starym Szyb Prezydent i fajna kawiarnia „Sztygarka”. O niej opowiadałam wiele lat temu.

Mam zagwozdkę. Jak ogarnę i dojadę, to opowiem.

I to już tyle.

W kuchni dziś parmiggiana . Ale inna nie z bakłażana i bez pomidorów.

I do jutra.

Na tle codzienności sympatyczne wspomnienie

Codzienność dopadła mnie z prasowaniem i czekaniem na hydraulika. Czyli sobie prasowałam i podglądałam, co się dzieje w kosmosie, bo wypada. Pogoda jest tak jaka może być. Wyszłam tylko do sklepu po owoce i wróciłam do deski. Ale wszystko nawet góra prasowania się kończy więc przyszedł czas na blog. Zerknęłam do ” Zapachu Włoskiej kuchni czyli badante ze Wzgórza Czterech Wiatrów”, a tam pod dzisiejszą datą moja straszna przygoda w ogródku.

Postanowiłam ją przypomnieć i uzupełnić fotkami, bo miałam taki plik. Pamiętam jak opowiadałam Vincenzo o tym straszliwej przygodzie.

W nasturcji z „listonoszem „

Wtorek, 26 czerwca 2012 r.


Czyli moja straszna przygoda. Nie zaliczam się do kobietek strachliwych. Nie
boję się: pająków, myszy, żabę mogę wziąć do ręki. Nawet ślimaki mogę
zbierać dla Kika bez rękawiczek. Różne jaszczurki włoskie budzą moją
sympatię.

Nie lubię tylko specjalnie owadów łatających. Nie żebym się ich bała, ale
zabijam muchy i komary bez żadnego uczucia. Na zimno.
A tu dwa dni temu serce skoczyło mi do gardła. Poszłam sobie kolejny raz do
mojego nasturcjowego zakątka, który coraz bardziej przypomina polski kącik.
Coś tam poplewiłam, coś tam urwałam, pogadałam z cyniami, które zaczynają
kwitnąc. Nagle doleciał do moich uszu, które mam nastawione na dźwięki, bo
jak słyszę „panią starszą” to wiem, gdzie jest, jakieś dziwne brzęczenie,
buczenie, no jednym słowem dźwięk nie znany, ale groźny. Wyprostowałam się i
rozglądam się i nagle tuż koło mojej głowy zobaczyłam „TO „. „TO” było
ogromne, czarne i wydawało straszliwe dźwięki i miało ochotę usiąść na mnie.
Przestraszyłam się naprawdę. Przypomniałam sobie w tym momencie, jak na
Lisa kiedyś wieczorem wpadło do pokoju jakieś paskudztwo i Vincenzo o mało nie
zszedł na zawal. Bo to było podobno niebezpieczne ( może to był włoski szerszeń). Nie widziałam tego czegoś dobrze, bo V. upolował to pantoflem i
jeszcze potem rozgniótł toto dokładnie i wyniósł na szufelce. Wielkie było.
Zrobiłam rękami wiatrak i uciekłam za drzwi kuchni. Jak ochłonęłam to
wyszłam i znów pognałam do nasturcji rozglądając się dookoła.
Nie było „TEGO”. Panowała cisza, Przyszła Giuliana i zaraz ją uraczyłam moją
przygodą. Pytam:

-Giuliana, czy to był szerszeń?

Giulia pomyślała i pokręciła głową. Uśmiechnęła się i powiedziała:

Lucia to był „listonosz”. Tak popularnie nazywamy tego
łatającego owada. On nie jest groźny. Tylko tak wygląda.
Odetchnęłam z ulgą.
Za jakąś godzinę znowu zajrzałam do nasturcji a tam siedzi mój „listonosz” ” i
popija nektar nasturcjowy. To zaczęłam mu się przyglądać.

A on jak ten motylek z kwiatka na kwiatek. Ja za nim.
Wyraźnie postanowił się „upić „. Zaliczył chyba z tuzin kwiatków. Dobra. Nie
będę mu żałować. Wyraźnie nasza polska nasturcja ma wielbicieli. Bo i Kika i
„pani starsza” zrobiła sobie bukiecik z nasturcji łamiąc przy okazji 2 cynie z
pączkami. W porę ją odciągnęłam, bo byłoby za moment pusto na grządkach.
„ Listonosz” przylatuje codziennie. Wobec tego, że i inne owady siadają i
popijają z moich kwiatków, otworzyłam: „Bar pod NASTURCJĄ „.
A w żywopłocie kwitną róże.

I tak poznałam „listonosza „, który okazał się na szczęście niegroźnym
latającym owadem. Ale co to jest, nie mam pojęcia. Może bąk? Może jakiś
latający żuk a może jeszcze coś innego? Najważniejsze, że nie ma złych
zamiarów. To niech ten nektar nasturcjowy pije na zdrowie. Co mu będę
żałować?
-Cin cin.

I przez cały mój pobyt na wzgórzu Czterech Wiatrów działał ” Bar pod Nasturcją”. na co są dowody.

A to właścicielka baru.

I tak jak się nic nie dzieje w codzienności, są różnorakie migawki wspomnień.

To jeszcze jakiś kuchenny przepis:

 „Cukinia, jajka, ser i ricotta! Przepis na smaczne rustykalne ciasto, które pokochasz:

Składniki:

500 g cukinii

200 g ricotty

2 jajka

60 g mąki

1 łyżka proszku do pieczenia

40 g startego parmezanu

aromatyczne zioła do smaku

sól do smaku

Instrukcje: 1. Rozgrzej piekarnik do 180°C i wyłóż blachę do pieczenia papierem do pieczenia. 2. Zetrzyj cukinię i odciśnij nadmiar wody. 3. W misce ubij jajka z ricottą, aż będą gładkie. 4. Dodaj startą cukinię do mieszanki jajek i ricotty. 5. Dodaj przesianą mąkę, proszek do pieczenia, starty parmezan, aromatyczne zioła i dopraw solą. 6. Wlej mieszankę do przygotowanej blachy i dobrze ją wyrównaj. 7. Upiecz rustykalne ciasto i piecz przez około 30-35 minut lub do uzyskania złotego koloru na wierzchu. 8. Po upieczeniu wyjmij ciasto z piekarnika i pozostaw do ostygnięcia przed podaniem.

Wygląda smacznie.

Do jutra.

Notatki dla porządku

Dzień taki zwyczajny. Pogodowo dla mnie dobry, bo po obowiązkowym nasłonecznianiu do dziesiątej pojechałam do Parku Pamięci zobaczyć czy burza nie zrobiła szkód. Nawet u mnie, a nie było specjalnie groźnie leżało na skwerze sporo gałęzi. W Rudzie Śląskiej też informowali o wielkich i groźnych wypadkach. Dachy pozrywane, drzewa połamane. Obawiałam się, że nie tylko pelargonie ucierpią, ale doniczka z lawendą i duży znicz w którym pali się elektryczny pofruną wskutek wichury.

Ale szczęśliwie nic się nie stało. Widocznie to było miejsce ominięte przez nawałnicę. W półcieniu pod domem 29 stopni. Idealnie. Zrobiłam mini zakupy, głównie warzywne i więcej nie mam nic poza prasowaniem. Miałam szczery zamiar, ale jest przekroczona godzina czternasta. To jak mówią ” fajerant”. Zwłaszcza dla mnie. Jutro po nasłonecznieniu wyprasuję. Nie mam zamiaru nigdzie wychodzić. Popołudniu prace hydrauliczne. Całkiem możliwe, że Piotrek będzie robił kolejną bruzdę dla elektryka. Jeżeli piątek będzie bezremontowy, to przejadę się do Siemianowic. Muszę tylko zobaczyć, jak tam aktualnie po zamknięciu estakady dojechać. Ale raczej problemów nie przewiduję. Jest stara trasa przez Chorzów Stary.

I dlatego zabiorę się dziś do czytania. Może skończę na dniach ten cykl ” Aury”. Bo od 18 -tej seanse polityczne. Kupiłam śliczne różyczki w moim ulubionym kolorze mandarynkowym. To dla ozdobienia wpisu,

To jeszcze kącik LM

W kuchni deser brzoskwiniowy

I pomyślcie proszę, nad tematem na niedzielę w Dniu Bloga Otwartego.

Do jutra.

Doniesienia remontowe

Wczoraj się działo i będzie się działo. Otóż zgodnie z postanowieniem, uzgodnienia z fachowcami tych zaleceń z wizyty weryfikacyjnej Ikei i minięciu dni wolnych , zadziałałam i zadzwoniłam najpierw do naszego domowego elektryka. A tam klops. Pan Paweł nie do uchwycenia przez najbliższe trzy miesiące. A jego koledzy godni polecenia na urlopach. Pomógł jednak w sprawie hydraulika. I już wczoraj przyszedł mieszkający prawie po sąsiedzku hydraulik. W czwartek zrobi dodatkowe połączenie do zmywarki i podłączy mi bidetke w łazience. Wcześniej jednak zaczęłam szukać elektryka. Tak jak ostatnio z uporządkowaniem piwnicy przez Internet. Z dostanym kodem do ofert. I tak ofert przyszło sporo. Dwóch panów zadzwoniło. Jeden wyraził chęć przyjścia jeszcze tego samego dnia i zobaczenia, co można zrobić. Nasz blok jest z lat 60 tych, stąd instalacja jest stara jeszcze aluminiowa. Nie jest łatwo. Ale ogarnął temat, bez niszczenia kafelek przy nowych gniazdkach, a na dodatek okazał się gazownikiem z uprawnieniami. I od razu przełoży ten zawór gazowy zgodnie z poleceniem z Ikei.

Wieczorem przysłał kosztorys wraz z materiałami. Jest to jakaś kwota, ale po namyśle z Piotrkiem zdecydowałam się na niego. Mój wnuk przygotuje mu tylko taką bruzdę do przeciągnięcia kabla przy szafce z okapem.

Umówiliśmy się na przyszły tydzień. Czyli potem malowanie i zamawianie mebli. Podobno trwa to do trzech tygodni. Meble, zmywarka i piec plus piekarnik, zlewozmywak jest z Ikei. Sami dokupujemy pralkę, bo takich wymiarów Ikea nie ma . Znalazłam idealną. Oto ona :

Jest dostępna . Przed chwila dzwoniłam. Szukałam też płytszej lodówki i znalazłam taką :

To teraz już wszystko wiecie.

Czyli, ta cisza, to były dni wolne, w których się nie angażowałam w szukanie i ustalanie.

A dziś pojechałam do Galerii Katowickiej po kremy Ziai, bo soleterapia wymaga nawilżania. Dziś też odbyłam ją zgodnie z postanowieniem. I chyba są efekty, bo wczoraj mój wnuk zauważył sam z siebie moją opaleniznę.

I za ciosem zakupowym kupiłam ulubione produkty wloskie. Zwlaszcza Molisana i cantucci z Toscani.

Nie znam tylko tego spaghetti.

A w polityce bardzo ważna informacja.

A to bardzo ważne zdanie:

„Korzystanie z tego prawa przez Wyborców nie jest „atakiem hybrydowym” (jak stwierdził rzecznik prasowy SN Aleksander Stępkowski), a same protesty nie są „giertychówkami” (jak stwierdziła Prezes SN Małgorzata Manowska). Takie traktowanie Wyborców i polskiej Konstytucji jest niedopuszczalne.”

I może coś z tych naszych protestów będzie. Bardzo podobało mi się wyczytane gdzieś uzasadnienie, że pisma składane w SN przygotowuje kancelaria adwokacka, a nie pisze się samemu wypracowań. I dlatego SN zalała fala protestów na bazie przygotowanego protestu przez kancelarię Romana Giertycha. I niech ta Manowska nie płacze, że SN ma tyle roboty, że nawet ” czerwcówki ” nie mieli. Biedactwa, nawet teczek zabrakło. Mogło być jeszcze więcej, ale cóż naród jest jaki jest. Ja wysłałam. Tę tak brzydko zwaną ” giertychówkę”. I jestem z tego dumna.

Wczoraj była solidna burza z wichurą i nawet gdzie nie gdzie prądu nie było. U mnie działało.

Kolejne doniesienia remontowe nastąpią w miarę postępu robot.

W kuchni dziś:

Dorsz z pomidorkami koktajlowymi po sycylijsku

Składniki:

oliwa z oliwek extra vergine,

cebula,

filety z dorsza,

białe wino,

pomidorki koktajlowe,

oliwki, kapary, sól, pieprz, świeża pietruszka

Przygotowanie: Wlej oliwę na patelnię i dodaj pokrojoną cebulę. Gdy tylko zacznie się smażyć, dodaj filety z dorsza. Wlej białe wino i po odparowaniu dodaj pomidorki koktajlowe, oliwki i kapary. Dopraw solą i pieprzem. Gotuj na dużym ogniu przez 15 minut, przewracając filety z dorsza w połowie gotowania. Na koniec posyp posiekaną świeżą pietruszką.

Do jutra.

Bytom. I inne notatki

Skoro wciągam tę energię słoneczną i są efekty. Są poza nogą, bo byłoby za dobrze. Wczoraj wreszcie była pogoda na miarę moich oczekiwań. Przez otwarty balkon wypadało ciepłe powietrze. Trudno siedzieć w domu. Wymyśliłam wyjazd do Bytomia. Sama, bo moja córka stwierdziła, że na taki upał!!! nie wyjdzie, bo nie chcę mieć migreny. Postanowiłam pojechać pociągiem. Pociągiem to kilkanaście minut, a tramwajem ponad godzina. Znalazłam stosowny pociąg i pojechałam. Największą traumą jest przejazd pod chorzowską estakadą. Dwa dni po zamknięciu estakady przywrócono przejazd pociągów mimo sprzeciwu burmistrza Chorzowa. No, to miałam mieszane uczucia. Podobno jest to monitorowane przez człowieka jak powiada kolej i zalecany ostrożny przejazd. !!! To niby co ten człowiek, patrzy czy coś nie pęka? Dom wariatów. Dziwnie się czułam wolno jadąc pod tym kolosem. Ale jak widać się udało. Widocznie są dwie szkoły jazdy, bo z powrotem przejechałam jak Intercity. Błysk i już poza estakadą.

Za to Bytom, w którym nie byłam przynajmniej trzydzieści lat mnie oczarował. Zabytkowe perony odrestaurowane, dworzec tak samo. Nawet winda jest z poziomu peronów do hali dworcowej. I potem spacer w kierunku centrum. Cudownie przywrócony deptak bytomski zamieniony w promenadę pełną przepięknych kamienic, zieleni i na całej długości do Galerii ławek. Naturalnie sporo ludzi. Boczne uliczki też ładne i obsadzone nowymi drzewami, a pusty Stary Rynek jak nazywa się plac w Bytomiu przy Parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny zamieniony w pełen zieleni ogromny skwer z ławkami, pergolami i parasolami punktów gastronomicznych . Super, to zrobili. Wróciłam do Galerii oczywiście pustej przy niedzieli i znowu ślicznym deptakiem do dworca. Cóż stwierdzam obiektywnie, że kondycji mimo odpoczynku na ławkach starcza mi plus minus na dwie godziny. Ech gdzie te czasy kiedy potrafiłam cały dzień chodzić. Wróciłam na dworzec i tam na peronie posiedziałam do przyjazdu tego pociągu, co to tak śmignął pod estakadą, że nawet się tym razem nie wystraszyłam

I tak minęła mi niedziela

Zapraszam do Bytomia.

W kolejce Siemianowice. Centrum naturalnie. To jeszcze bliżej niż Bytom. Wystarczy miejski autobus

A dziś dzień fachowców, ale o tym jutro. czas na polityczne popołudnie i wieczór.

Kącik LM

W kuchni

A tak w ogóle, to bardzo dobry wiersz znalazłam. Jak znalazł na obecna rzeczywistość.

Do jutra.

Dzień Bloga Otwartego

Jako, że nie mam sklerozy pamiętam o propozycji rozmowy o naszym motto życiowym. Takim wewnętrznym drogowskazie.

Ja sama mam dwa. Pierwszy na którym się wychowałam i wpojony mi został przez babcię brzmi:

Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”.

To bardzo empatyczne motto i nieraz stanowiło hamulec podczas utaraczek życiowych. Oczywiście są różne sytuacje i czasem trzeba na to motto przymknąć oko zwłaszcza kiedy spotykamy się z przeciwnym do nas podejściem.

A drugie motto to pewnie nie jednej z Was slynne powiedzenie Scarlett O’Hara:

Pomyślę o tym jutro”.

To nic innego jak nasze powiedzenie:

,” Nowy ranek przynosi dobrzy radę”. Mówimy też, że problem trzeba przespać.

I często to jest dobra rada. W emocjach zatracamy właściwy osąd, czy nie widzimy wyjścia z sytuacji. A rankiem bęc. Widać możliwość zażegnania problemu.

Scarlett O’Hara była mądra i dzielna. I dlatego tyle osób stosuje się do jej słynnego;

” Pomyślę o tym jutro”.

Zapraszam do dyskusji.

Zalecenia dla seniora

Strasznie dziwnie się czuję czytając zalecenia dla seniorów z reguły młodszych ode mnie. Ja seniorka? Mowy nie ma żebym się zapisała do tej grupy. To z tego powodu omijam szerokim łukiem różne Koła Emerytów i rozumiem Vincenza, który też je omijał nawet z tymi włoskimi emerytami rzadko gadał na placach. A już nigdy z tymi samymi. To tu przystanął, to tam. A były te grupy wyraźnie podzielone na ludzi i miejsca. Najczęściej zamieniał kilka zdań z tymi panami, co siedzieli pod magistratem i czasami, bo nie ze wszystkimi ma piazza Roma.

No jeszcze czasami zaraz za piazza Roma jak tam kogoś znajomego ucelował. Widocznie mam tak samo. Cofkę mam na wieczorki emerytów. Polscy emeryci płci męskiej mi nie leżą. Te spotkania przypominają mi starość, która jest manifestowana radośnie , a efekt jest wręcz przeciwny. Chyba najlepiej czuję się we własnym i wirtualnym towarzystwie plus kilka osób.

Ale czasami czytam co uczeni w piśmie zwłaszcza polecają seniorom, bo się starzejemy jako społeczeństwo. No i właśnie wyczytałam, że senior czyli ja powinien dziennie chodzić pół godziny. A kroki to najwyżej 6000. Ja tyle to robiłam w Ascoli. A tu przez to kolano zdecydowanie mniej. Ale myślę, te pół godziny to brzmi dobrze. I dziś poszłam do paczkomatu pod domem, a potem te pół godziny. Wcześniej po soleterapii, którą staram się stosować zaliczyłam krokomierz i wiem, że wraz z zejściem i wejściem na trzecie piętro to jest do mojego Netta zaledwie 407 kroków. Czyli wiem, że to około 300 m.

A ten półgodzinny spacer przy moim aktualnym tempem to zaledwie 900 kroków. I co to ma dać. Chyba tylko dla jakiegoś obowiązku. Pół godziny nie brzmi groźnie. Tylko czy to coś daje.

To ja sobie będę dalej chodzić po swojemu. Raz bliżej, raz dalej.

Kolejny raz zakisiłsm ogórki. Grazia przysla mi jedno z ostatnich jak nie ostatnie zdjęcie z Ascoli.

Kiedy jadłyśmy z Agatą żurek. Tam Grazia codzienna. A to zdjęcie Grazii, które pokazuje jej włoską urodę. Przepiękne zdjęcie.

No i teraz z braku programów publicystycznych poczytam sobie. A jutro przypominam, porozmawiamy o naszym życiowym motto.

A jak już mamy zdjęcia portretowe, to znalezione zdjęcie Billego.

Jak Billi, to i jego pan. Z nieodłącznym papierosem.

To jeszcze jakiś przepis, skoro jest kuchenne moje zdjęcie. Dziś była fasolka taka jaką lubił Vincenzo. Z czosnkiem, cytryną i oliwą. Ja tez taką polubiłam.

Linguine z tuńczykiem i cytryną

Zapisz przepis

Składniki dla 2 osób:

200 g linguine

110 g tuńczyka (filetów lub z puszki)

1 łyżka oleju z tuńczyka (w misce)

1 łyżka soku z cytryny

1 łyżeczka oleju z tuńczyka (na patelni)

1 ząbek czosnku połowa papryczki chili skórka z cytryny do smaku pietruszka do smaku sól do smaku

Przygotowanie: 1. W misce połącz filety z tuńczyka, skórkę i sok z cytryny, olej z tuńczyka i wymieszaj. 2. Na patelni na małym ogniu rozgrzej olej z tuńczyka z ząbkiem czosnku i papryczką chili, zrumień, a następnie usuń czosnek i papryczkę chili. 3. Wyłącz ogień, dodaj wodę i skórkę z cytryny i doprowadź do wrzenia. 4. Umieść linguine na patelni, rozprowadź je dobrze, dodaj wrzącą wodę, aż będą przykryte i gotuj na średnim ogniu. Unikaj mieszania makaronu przez pierwsze 5 minut. 5. Gotuj, wyłącz ogień i dodaj tuńczyka. Dobrze wymieszaj i podsmaż, aby połączyć smaki. 6. Nałóż hojnie na talerze, udekoruj pietruszką i skórką z cytryny według smaku.

To smacznego.

Do jutra.