„Minął sierpień, mija wrzesień … cdn jutro

Zacznę od kolana na którym mam przylepiony plaster i pewnie niedługo go zdejmę.

Właśnie się przymierzałam do założenia na się czegoś do wyjścia z domu, kiedy wpadł Piotrek i naturalnie zawiózł mnie do przychodni ortopedycznej. A nawet chciał mnie przywieść z powrotem do domu, ale trochę to trwało więc musiał mnie zostawić. Był plan, że zrobię risotto, ale niestety jakieś sprawy go zatrzymały i risotto będzie kiedy indziej. Pieczarki wsadziłam do słoika. Zastrzyk, a nawet dwa dostałam i bardzo mi było miło, że pan doktor dotarł na mój blog. Pozdrawiam więc serdecznie.

Ponieważ obiecałam pokazać jak robiliśmy z Vincenzo pieczarki w Italii to wskakuje żółty garnek.

Przepis jest prościutki, ale grzyby w Italii od pieczarek po prawdziwki robi się inaczej. Przede wszystkim nie dodaje się cebuli, a czosnek. I na tę cebulę Vincenzo nie dał się namówić. A, że ja czosnek lubię i moja mama zawsze mówiła, że do mojego domu wampir nie miałby dostępu, to i wczoraj pieczarki zrobilam po wlosku.

Oto wszystko, co potrzeba.

Drugie zdjęcie dlatego, bo zapomniałam postawić przy wszystkich składnikach pieprzu.

Potem należało pokroić pieczarki i dość grubo czosnek. Czosnek podduszamy z małą ilością oleju na patelni do momentu wydobycia się z niego aromatu. I wrzucamy pieczarki. Mieszamy i przykrywamy.

Pieczarki puszczają wodę i w tym sosie dusimy je do miękkości dodając pieprz. Dużo pieprzu. Ja jeszcze wzorem Vincenza zamiast soli dodaję trochę kostki warzywnej. Kiedy woda wyparuje zostawiając tylko olej wkładam pieczarki do słoika i dodaję oliwy z oliwek. I pasteryzuję. Takie pieczarki są doskonale do wszystkich włoskich potraw. Risotto, tagliatelle i lasagne. Wyszedł mi jeden spory słoik i trochę.

Te trochę wzbogaci smak jutrzejszego ragu. Bo wracając z chorzowskiego szpitala, gdzie jest przychodnia ortopedyczna kupiłam w mięsnym sklepie niedaleko przystanku schab z kością. I jutro też będzie żółty garnek. Będzie ragu a la Vincenzo.

A wracając jeszcze do pieczarek. Często dodawaliśmy suszone prawdziwki wcześniej namoczone. I pewnie do tej resztki dodam takie suszone namoczone prawdziwki. Pokrojone i razem doduszone. I będzie cały słoik. 🙂

A wczoraj na własny obiad zrobiłam sobie melona z prosciutto. Melona kupiłam, a nasza szynka dojrzewająca może śmiało zastąpić smak prosciutto di Parma.

Powolutku nowa kuchnia mnie wciąga, bo jest wygodna i ma wiele miejsc podobnych do starych. To tak jak dobre znajome kapcie. Równie wygodne jak poprzednie i nawet takie same. Tylko nowe. 😀

Dziś mądrość w kontekście wpisu kulinarnego.

Do jutra.

I mamy nowy tydzień

Że tak odkrywczo zauważę. Wczoraj jak pisałam wiatr, który czułam wieszając pranie na balkonie skutecznie mnie powstrzymał przed wyjściem na jakikolwiek spacer. To tak od soboty ponadrabiałam różności czyli aż 4 odcinki ” Na dobre i na złe” z nowego sezonu i jestem jeden odcinek do przodu. Skończyłam pierwszy tom serii o Wierze Jezierskiej Agnieszki Jeż i zaczęłam drugi. Sprawdziłam, co jest w kontynuacji Wolwowicz. I tu aż cztery pozycje do uzupełnienia. Remont skutecznie wybił mnie z rytmu kontroli ebooków. Ale powolutku, to nadgonię.

Dziś za to poskładałam wczorajsze pranie i mimo pochmurnego nieba wyszłam na zakupy. Kupiłam śliczne pieczarki. Dziś zrobię je po włosku a la Vincenzo i włożę w słoiki jako dodatek do wielu włoskich potraw. Przede wszystkim do tagliatelle i lasagne. Jutro te pieczarki opiszę z fotkami włącznie. Bo zabiorę się za nie po napisaniu bloga.

A jutro na dodatek mam pierwszy zastrzyk w kolano. Ciekawe czy obejdzie się bez sensacji.

Dziś też zadzwoniłam do administracji naszej, bo kaloryfer w łazience słabo grzeje i Bóg wie jak się go odpowietrza. Przyślą fachowca, przynajmniej mam taka nadzieję, w środę pomiędzy 11 – 12. Już można kogoś do domu wpuścić. :D, to niech przybywa z odsieczą.

Z prac remontowych, to ” złota rączka” pouzupełnia kafelki w łazience z początkiem października. Są jeszcze do malowania drzwi i mój pokój. Ale po tej rebelii kuchennej trzeba odpocząć.

A drugiego października też muszę siedzieć w domu, bo przychodzą do sprawdzenia i wyzerowania cokolwiek to znaczy instalacji elektrycznych. Podobno, co pięć lat. Wisi ogłoszenie ze Spółdzielni. Czyli tydzień kalendarzowy. Ponieważ pada więc pelargonie w Parku Pamięci mam nadzieję dadzą radę. Chciałam jechać dzisiaj, ale przez te pieczarki sobie odpuszczę.

A miłośniczkom jesieni wrzucam taką oto robótkę dekoracyjną.

I taką refleksję dla nas Wszystkich.

Do jutra.

Dzień Bloga Otwartego

Temat podpowiedziały przez Onyks.

15 albo i więcej, albo i mniej powodów dla których lubimy lub nie JESIEŃ”

To zaczynam, choć moje poglądy na temat jesieni są znane. Generalnie nie jest to moja ulubiona pora roku, a mówiąc szczerze, zwyczajnie jej nie lubię.

Doceniam urok krajobrazu jesiennego. Koloryt, dobrostan jarzynowo- warzywny typu :

” Jesienią, jesienią, sady się rumienią”

czy:

” Jedna gruszka do fartuszka, a tę drugą zjem „. – Gruszki akurat bardzo lubię i były kiedyś na pierwszym miejscu ulubionych moich owoców. Zdetronizowały je figi, a teraz wracają z powodów oczywistych.

Czyli jak na razie, co lubię jesienią.😀

A nie lubię jesieni po pierwsze i najważniejsze, bo jest dla mnie za zimno. Dziś wieszałam na balkonie pranie. Słońce mnie oślepiało, a wiatr wiał wyraźnie zimniejszy od promieni słonecznych. A będzie jeszcze gorzej. Trochę tylko południowego ciepła, co wróży moje wyjście z domu najwcześniej o jedenastej.

Po drugie krótszy dzień. Nie lubię mimo, że teraz nie spędzam wieczorów na placach i nie mam z kim odbywać wieczornych spacerów, ale ciemność za oknem o godzinie dziewiętnastej, to lekka przesada.

I im dalej w kalendarz, to będzie gorzej. Deszcze i jesienne pluchy. Masakra. A po trzecie równie ważne jak dwa poprzednie to ubieranie się. Te wszystkie szaliki, skarpetki, sweterki, golfy i oczywiście często czapka, a obowiązkowo rękawiczki wprawiają mnie w przygnębienie. I odniechciewa mi się wyjścia z domu.

A jesień to często katar i inne atrakcje przeziębieniowe. I co z tego, że w domu ciepło, a nawet przytulnie. Nic nie rekompensuje ciepłego wiatru na gołych nogach, zieleni i kwiatów dookoła, a kiedyś piasku i szumu morza. A na argument, że czytanie pod kocem z herbatką malinową pod ręką ma swój urok, to dla mnie żaden argument. Wolę czytać na balkonie z lemoniadą pod ręką.

I tak mogę jeszcze długo. I dlatego wolę zimę. Bo zima wydłuża dzień i za nią już widać forpoczty WIOSNY.

Sobotnie impresje katowickie

… czyli jak postanowiłam sprawdzić stopień bólu kolana. A zmotywowała mnie nowa rzeźba odsłonięta w Katowicach. Pięknych rzeźb nigdy dość, a tę zobaczyłam na zdjęciu w Internecie i zakochałam się w niej.

Wspaniały Byk z zaplecionymi rękoma symbolizujący siłę i jedność Śląska Rafała Olbińskiego. Bardzo chciałam zobaczyć go w naturze.

Wiatr ustal pogoda była taka sobie, ani ciepło, ani zimno więc pojechałam do samego centrum planując powrót przez Galerię Katowicką, żeby oddać do pralni zamszową torebkę i kupić w Carrefourze cantucci.

Wysiadłam z tramwaju i uwieczniłam pierwszy rzut oka na Rynek w Katowicach. A potem już ulicą Dyrekcyjną mijając po drodze innego byka

doszłam do zbiegu ulic Dyrekcyjnej i Dworcowej gdzie stoi ta wspaniała rzeźba. Ciekawa jestem, co o niej napiszecie.

Uwieczniłam się naturalnie przy pomocy przygodnej pani, którą o to poprosiłam. U stóg Toro jest też kapsuła czasu.

Na ulicy Dworcowej stworzono urokliwy kącik przy fontannie z wygodnymi ławkami, na której to przysiadłam, bo jednak spacer robię od ławki do ławki.

Ulica Dworcowa, to taki troche deptak więc są zabezpieczenia typu ” jedź”.

A ja sobie poszłam do Galerii przez Rynek

znajdując po drodze na ulicy Wawelskiej jednego z beboków, którego kiedyś nie znalazłam. Stoi przed kantorem więc trzyma złoty pieniądz.

Zrobiłam zakupy kupując nawet seler naciowy i wracając do domu podjechałam jeden przystanek pod Liceum im. Marii Curie- Skłodowskiej, gdzie też stoi jeden bebok przyodziany już jesiennie.

I stamtąd kolejnym tramwajem dojechałam do domu. I muszę stwierdzić, że te prawie 6000 kroków czuję zdecydowanie. Tak, że resztę dnia spędzę w pozycji horyzontalnej. Może jakiś temat na jutro?

A oto prawdziwa złota myśl na dzisiaj.

Do jutra.

Plany sobie poszły w las

Wczoraj zaplanowałam sobie zakupy. Większe zakupy. Wszystko pod kątem ragu według recepty Vincenzo i przymiarki pod kątem crostaty ascolana, którą namiętnie kupowałam w zaprzyjaźnionej piekarni.

Wczoraj szukając na włoskich stronach przepisu na ten przysmak trafiłam na reklamę tej właśnie crostaty. Z Ascoli z mojej piekarni.

Składniki podali, ale dokładnego przepisu już nie. Ale nie jedną crostatę już upiekłam, a smak ascolany czuję do tej pory.

Bo to nie jest taka normalna crostata z ulubioną marmoladą lub na przykład serem. O nie. Crostata ascolana ma niepowtarzalny smak. I brakuje mi jednego składnika. Ciężko o niego będzie, ale spróbuję kupić. I jak już będę mieć ten smak, to podam przepis. Nie będę taka.

A ragu nie zrobiłam, bo w Netto nie było schabu z kością. A szukać po sklepach nie będę. Może jutro będzie. I wtedy będę sobie to ragu robić.

Udało mi się wyjść między chmurami zasłaniającymi słońce i nawet było przyjemnie. Temperatura wzrosła do 16 stopni. W porównaniu z ranną, którą na szczęście widziałam tylko na termometrze za oknem to prawie nadupał.😀

Za to ranek poświęciłam – 2,5 godziny – na prasowanie. I tym samym wyszłam z zaległości domowych spowodowanych remontem .

Stąd czas na jakieś gotowanie. Jednak los zadecydował, że mam jeszcze odpoczywać. Czytać.

A po drodze odwiedził mnie wnuk. Wypił kawę, pogadał że mną i poszedł sprzątać do domu. Czasem trzeba. On jeszcze nie zrozumiał, że odkładanie na miejsce dużo ułatwia 😀

No i tyle piątkowych zapisków. Komu weekend w duszy gra niech gra najpiękniej bez fałszywych nut.

Do jutra.

Spotkał katar Katarzynę

I mnie też. Wczoraj byłam pewna, że rozwinie się on tradycyjnie czyli te siedem dni. Uruchomiłam więc aspirynę C i rozwinęłam a właściwie zawinęłam się w kokon ciepła. Na kołdrę narzucilam jeszcze koc sprawdzony w Italii w bojach z katarem. Prawdziwy kokon ciepła. I rano obudziłam się prawie bez kataru. On tam jest, ale nie jest w tym momencie uciążliwy. Za to w mieszkaniu było chłodno. Założyłam podkoszulkę termiczną i ciepłe skarpetki i zasiadłam w fotelu z naprawkami. I gdyby nie skończyła mi się gumka do majtek byłabym w temacie naprawek gotowa. I dopiero koło jedenastej zorientowałam się, że w mieszkaniu jest inne powietrze. Ciepłe. Bingo. Włączono kaloryfery. Jak rano popatrzylam na termometr za oknem było 6 stopni. I te kaloryfery pogodzą mnie z jesienią. Co prawda dzisiaj nie wychodzę w ramach pielęgnowania kataru, ale jutro już tak. Za oknem straszny wiatr więc nie mam zamiaru dać się przewiać. Wiatr zrzucił mi doniczkę z rozmarynem na środek balkonu. Naturalnie stłukła się. Czeka mnie więc wyprawa do Castoramy po doniczkę, bo tam najbliżej. A jutro kupię produkty spożywcze czyli wszystko, co potrzeba i zabiorę się za ragu i może pieczarki też do słoiczków zrobię , żeby były do tagliatelle. W planie mam też zrobić śliwki do crostaty ascolanskiej, której smak jest inny niż z tradycyjnym dżemem. Jak nie znajdę przepisu będę polegać na własnym smaku. Będzie więc sporo żółtego garnka.

Ale najpierw prasowanie. Chciałam dziś. Jednak znów klasycznie w okolicach drugiej popołudniu nie mam siły na nic z prac domowych .

Ale może jak odpocznę po kołowrotku domowym, to zaskoczę.

Co daj Boże, amen.

Do jutra.

Takie sobie różności

Po rewolucji kuchennej zapanował spokój, ale jednak nie taki całkowity. Kończę różne domowe zaległości i na jutro zostało mi prasowanie. Dziś skupiłam się na firankach do dużego pokoju, które trochę musiałam przystosować z innej firanki. Dlatego siedziałam na fotelu i szyłam w ręku. Zwykłe obrębianie więc nie musiałam pożyczać maszyny od synowej. Ale trochę czasu to zajęło. W dużym pokoju, a właściwie w całym domu zapanował porządek. Nawet astry kupiłam wczoraj choć długiego żywota im nie wróżę.

Tylko katar mnie złapał. Dziś będę się kurować aspiryną C. Bo jutro, a może najdalej pojutrze chciałabym zrobić ragu. Czyli muszę wyjść do Netto po zakupy.

Będę poszczególne etapy pokazywać i będzie to pierwszy etap kuchenny. Przede wszystkim jednak chciałam znów serdecznie podziękować za kolejny rekord wyświetleń wczorajszych.

Imponujący i nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek do niego uda mi się zbliżyć, bo to zasługa wczorajszych zdjęć kuchni.

Chciałabym, rozpocząć „Kącik Artystyczny ” .

Możemy zacząć dziś. Najpierw przypomnę piękną biżuterię Marii

A teraz zapraszam do zobaczenia prac pana Arkadiusza Endlera, ktory jako pierwszy przysłał mi swoje prace, pisząc, że zdaje sobie sprawę, że to hobby raczej wśród panów nie zdarzające się często. Pan Arek haftuje na kanwie. Pisze, że ta czynność go uspakaja.

Oto pierwsza jego praca .

A to już kolejne. Wszystkie są oprawione i wiszą w mieszkaniu za szkłem.

A ta martwa natura wisi naturalnie w kuchni.

Jestem pełna podziwu. U mnie w domu wszystkie haftowałyśmy. I babcia i mama i ja, ale kanwa jakoś nie była popularna.

Mam jeszcze dwie kolejne osoby więc za kilka dni kolejna artystka.

I mój apel. Na blogu w szpalcie bocznej jest podany mój adres mailowy więc wysyłajcie zdjęcia z opisem, a ja będę wszystkie prace pokazywać. Może być również proza lub wiersze. Trzeba się chwalić i promować.

Tak jak chwalę się ja wyświetleniami bloga.

Do jutra.

Lans kuchenny obrazkowy

Myślę, że mogę uznać kuchnię za skończoną. Brakuje słownie jednego elementu czyli drugiej lampy. Tę zamontuje lada dzień mój syn.

Wczoraj zrobiłam kilka zdjęć przy świetle sztucznym.

To tak zwany ” kącik babciny”.

Dalsze fragmenty kuchni

Dolna partia pieca z najwygodniejszą dużą przede wszystkim szufladą. Potem zagospodarowany kąt z lodówką i szafką nad nią, która pełni rolę podręcznej spiżarki. A na niej moje różne pamiątki. W korytarzyku już pojawiła się Cepelia czyli kupione właśnie w Cepelii wycinanki.

A teraz duża niespodzianka dla mnie. Otóż rano pojawił się mój nieoceniony wnuk, ktory jak stwierdził mial ” okienko” i postanowił poprzybijać mi resztę dekoracji kuchennych.

Oto w ” kąciku babci ” zawisł mój staroświecki tasak w postaci wilka i dzwonek, którym oznajmiałam w domu Wigilię.

A na ściany wróciła kolekcja Włocławka, kalendarz i utensylia kuchenne

Jak wiadomo ściana nie jest jedna więc na drugiej tej nad wycinankami powiesiliśmy kolejne talerze z historią i moją ukochaną czerwoną półeczkę jeszcze nieodmalowaną. Na niej stanęły trzy posrebrzane drobiazgi z Italii znalezione na ” pchlim targu” przez Vincenza i stojące na kredensie na Lisa.

A tu jeszcze raz różności na szafce nad lodówką. Zagadka typu czym się różnią dwa zdjęcia 🙂

Jak pisałam w kuchni brakuje jeszcze tej lampy. Oczywiście pokazuję ją do „góry nogami” 😀

A tak udało mi się zrobić zdjęcie kuchni w całości. Inaczej się nie da z racji jej wielkości i dziwnego kształtu.

I właściwie serial kuchenny jest zakończony. Nie powiem, że nie czuję wielkiej ulgi.

A teraz dodatek dla Azalii, która przy okazji wspominek zakupowych i mojej walki o regał ” Polan” chciała go zobaczyć. Obiecałam, że jak przywrócę duży pokój do użytku to go pokażę.

Oto prawdziwy PRL-owski regał ” Polan”, którego nie udało mi się znaleźć w Internecie, a ktory wciąż kocham. Bo nic tak się nie ceni jak wywalczone marzenie.

I teraz już zdecydowanie ” koniec”.

Do jutra.

” Jeszcze poczekajmy, jeszcze się nie śpieszmy”

Weszłam już w strefę normalności domowej. Prawie wszystko jest na swoim miejscu. Jednak są jeszcze wykończeniówki, których ja sama nie zrobię, bo jestem antytalent. Mam taką ozdobną czerwoną półeczkę na durnostrojki. Niestety kolor mocno zsarzały. Pojechałam dziś do centrum po zamówione zastrzyki i kupiłam małą puszkę czerwonego lakieru. Piotrek zajęty w tym tygodniu. Może syna namówię albo Agę. Strasznie nie lubię takiego odkładania na później. Dziś powiesiłam na oknie ulubiony witraż i to mogę pokazać. I jeszcze jeden róg kuchni. Gotowy jest kąt babciowy, ale lepiej wychodzi na zdjęciu wieczorem więc jutro pokażę. Powiesiłam na balkonie pranie. Trochę do prasowania mam, ale najważniejsze okna w dużym pokoju. Chciałam dziś umyć balkonowe. Może się jeszcze zabiorę. Coś obolała jestem i nawet pyralginę wzięłam. Generalnie do odkurzenia został mi przedpokój. I oczywiście szafka na buty do złożenia. Tak, że wciąż jeszcze jest kilka rzeczy do uładzenia.

To teraz moje kuchenne okno z witrażowym motylem, który ma chyba tyle lat co moja córka.

I zagospodarowany róg kuchenny. Na blacie stoją kupione dziś śliwki. Do jedzenia. 😀 Jeszcze na placek przyjdzie czas.

Stojak na wielkie szklane kubki stoi na obrotowym talerzu i łatwo wziąć tylni kubek.

W korytarzyk kuchenny wróciły na miejsce też pewnie z pięćdziesięcioletnie wycinanki z epoki Cepelii. Będę robić fotki kuchenne i nie omieszkam je pokazać.

Myślę, że jeżeli chłopaki mi nie powieszą Włocławka, to namówię Agę i zadziałamy same.

Do godziny osiemnastej, o której to położę się w towarzystwie Polityki przez duże „P” jest jeszcze trochę czasu więc coś tam jeszcze zrobię. Zdaje mi się, że ból ustępuje.

To do jutra.

Dzień Bloga Otwartego

Dziś sobie porozmawiamy o mężczyznach naszego życia. O tym jakie głównie fizyczne cechy dominowały w naszych dziewczęcych marzeniach i jak to się spotkało z realnym życiem. Jacy ci mężczyźni byli przy naszym boku.

Zacznę oczywiście od siebie. Sporo tych partnerów było i to nawet w tak zwanym życiu małżeńskim. Ale to nie najważniejsze. Chodzi mi głównie o typ mężczyzny jaki lubimy.

Z domu wyniosłam powiedzenie, żartobliwe mojej mamy, że mężczyzn dzieli się na takich, do których można nosić wysokie obcasy i takich, do których nie można. Moja mama lubiła wysokie obcasy i ja też. Wszyscy moi najpierw chłopcy, a potem mężczyźni byli wysocy. Ci na stałe przy moim boku, że tak powiem mieli wszyscy w granicach 1.82 wzrostu. Kiedyś powiedziałam, że chciałabym mieć bruneta z niebieskimi oczami i tak się stało. Ale dopiero później. Mój mąż po raz pierwszy był szatynem z przepięknymi oczami szarozielonymi z długimi kobiecymi rzęsami. Odziedziczyła je moja córka

Drugi mąż wpisywał się w moje marzenie. Był smagłym brunetem o niebieskich oczach i wyglądał jak Włoch. Kiedy przyjechał do mnie do Italii rodowici Włosi do niego zagadywali.

Ale tak naprawdę to Vincenzo wpisał się w ten kanon moich fizycznych preferencji. Ciemny, smagły i z niebieskimi oczami. A poza tym z charakteru najbardziej przypominał moją książkową miłość w której ma konkurencję – Retta Butlera.

I ja też byłam fizycznie ulubionym kobiecym jego typem. Powiedział kiedyś:

-Szkoda, że nie spotkałem cię przynajmniej 20 lat wczesniej. Może mielibyśmy wspólne dzieci”.

Cóż los podarował nam tylko 17 lat. Minęło jak chwila.

Ale z perspektywy mam spore doświadczenie damsko- męskie, co procentuje w układach z wnukiem.

To że mną rozmawia na te tematy mówiąc:

-Co mama może wiedzieć. Wyszła za ojca jak miała 20 lat.

A ja wciąż cieszę się, że mój syn spotkał tę jedyną tak wcześnie i wciąż jest w niej zakochany, co widać.

Przynajmniej im się udało.

A teraz Wy.

Zapraszam.