Mam kolejny dół jak Rów Mariański. Fizycznie jeszcze ciągnę, ale psychicznie jestem dętka. Na placu choroby V. została Gracja w tematach medycznych i ja na codzień. Pozostała dwójka nie czuje się zobligowana do zaproponowania nawet pomocy. Najmłodsza poczuwa się do obowiązku pisania smsów ” buongiorno i buonanotte” lub wysyłania gifów. A ojciec przeszczęśliwy. Dziś była nadprogramowa wizyta u onkologa, bo ZA nie podjął się diagnozy. Gracja pracowała więc umówiła wizytę i przyjechała, Zawiozła ojca do szpitala i pojechała do pracy. Ja dojechałam do szpitala i spędziłam z nim tam kilka godzin. Dobrze, że od wczoraj został obiad, bo było na wczoraj za dużo. Wróciliśmy dość późno. Na trochę onkolog zawiesiła kurację, żeby mieć pewność diagnozy czy te dolegliwości są związane z terapią. Zrobiłam zdjęcie kolejnego opisu i wysłałam do G. z prośbą o wyjaśnienie wszystkiego ojcu, bo mnie nie słucha i nie wierzy.
Mam kompletną blokadę rozmowy z V. Na wszystko co mówię słyszę :
-Nie rozumiem, co mówisz. – I to niczego nie ułatwia.
Sam mówi totalnie niewyraźnie i na dodatek miesza dialekt ascolański nie zdając sobie z tego sprawy. Moje : „nie rozumiem, co powiedziałeś” tylko, go denerwuje, a nie zawsze jestem w stanie się domyślić.
Na dodatek nie mogę dorwać tłumaczki przysięgłej w Ascoli, która jest jedyną, a muszę przetłumaczyć jeden z moich polskich dokumentów. Nie wiem czy nie będzie szybciej załatwić to skanem z Polski.
Jestem tak rozbita psychicznie, że nawet miałam sobie odpuścić dzisiejszy blog. Ale się przemogłam.
A może lepiej napisać poranek. Ale już siedzimy na piazza del Popolo. I może jakoś będzie lepiej. Wczoraj zrobiło się na tyle chłodno wieczorem, że mimo wyjścia( a protestowałam) po chwili V. zarządził powrót do domu.
Wczesniej znów powrócił na łóżko ciepły koc i z dużą przyjemnością się nim przykryłam. Ale w nocy znowu było za gorąco. A tymczasem zapowiadają kolejny antycyklon i powrót gorąca. Na razie jest cieplej, ale nie gorąco i niech tak zostanie dla naszego lepszego samopoczucia. V. najgorzej czuję się rano po nocy. Potem jakoś jest lepiej.
Burzy jak dotąd nie było. Wczoraj trochę popadało, ale praktycznie minimalnie. Dziś dalej spadek temperatury, ale też te 25 stopnie jest więc trochę oddechu, bo ciepło wróci choć już w temperaturze przyjemnej.
To pogodę mamy załatwioną.
Teraz o ewentualnych sąsiadach. Pewnie zamieszkają od pierwszego. Jest ruch. Najpierw przyjechały po różnych pudłach materace. Dwa, jeden matrymonialny, drugi singlówka. V. widział dziewczynkę. To wnoszenie materaców zaowocowało opadnięciem w wielu miejscach klatki schodowej tynku. Niedawno wysprzątałam na schodach, po wyjeździe poprzedników więc specjalnie nie mam weny do sprzątania. Zresztą potraktowałam to jako test. Jeżeli chodząc do mieszkania nie poczuwali się do posprzątania, to ja odczekam, aż zamieszkają i wtedy uprzejmie poinformuję, że sprzątamy sami i trzeba się wymieniać tą czynnością.
Dziś też właścicielka wynosiła mnóstwo rupieci. I chyba przyjechały jakieś rzeczy nowych lokatorów. To pierwsi, którzy się poza nami sprowadzają widocznie. Ci co przed nimi jakoś bez rzucania się w oczy. Za to ich wyprowadzka była już zauważalna. Czyli obrastamy w różności.
Poza tym rzuciło mi sie w oczy zdecydowanie mniej bardzo opalonych ludzi – poza turystami. I w telewizji prezenterki przestały ukazywać się w charakterze ” czekoladki”. Owszem opalenizna, ale umiarkowana lub nawet tylko przyciemniona z lekka własna karnacja. A teraz obserwacje uliczne. Na co zwróciłam uwagę i nie wiem czy to zjawisko dotyczy też Polski czy tylko w Italii nadopiekuńczość do dzieciaków przejawia się w wożeniu sporych, bo tak na oko trzy i więcej latków w wózkach. Z własnego doświadczenia wiem, że moje dzieci kiedy tylko dobrze chodziły absolutnie nie chciały jeździć w wózku. I ja to popierałam chociaż musiałam mieć dokładnie oczy dookoła głowy na spacerze z takim maluchem typu ” żywe srebro”. Zwłaszcza dotyczyło to mojego syna. Córka była dużo spokojniejsza, choć i jej nic nie brakowało. Inna sprawa, ze ja i moje koleżanki byłyśmy mamami po dwudziestce, a nie jak teraz prawie przez okulary do kołyski.
Procentowało to siłą na przeróżne dziecięce pomysły.
Za to podoba mi się nauka włoskiego stylu życia. Odpowiadania przez maluchy na usmiechy obcych dorosłych i odwrotnie odpowiadanie na ich pozdrowienia. Wczoraj jeden tatuś na nasze ” ciao” do sympatycznej malutkiej dziewczynki powiedział:
-Kochanie zrób państwu ” ciao” .
I mamy potem pogodnych ludzi na ulicach uśmiechających się do siebie i pozdrawiających się mimo nie zawartej formalnej znajomości.
Przedpołudnie spędziliśmy poza tym w towarzystwie G,. która przyjechała, bo jednak ze zdrowiem V. są problemy. No cóż nikt nie mówił, że będzie łatwo. I tak dobrze się trzyma w czasie tej kuracji, a że jest uparty, to pomoc G. jest bardzo potrzebna. Dobrze, że przynajmniej na nią można liczyć. Na jej wiedzę i praktyczność w organizowaniu medycznych spraw ojca.
I dziś tyle blogowego plotkowania.
Skończyłam tom pierwszy sagi ” Pod obcym niebem” i poczekam do września na tom drugi. Zabrałam się za nową Paulinę Świst ” Incognito”
W Kąciku LM
W Poradniku PPD propozycja na zimowe wieczory
Propozycja kanapeczek
I oczywiście arbuzowe potworki lub nie. Jak kto woli.
I dotarł do nas z północy front chłodny, a nawet deszczowy. Jest 27 stopni i momentami zaczęło padać. Najpierw kropić, a teraz nawet popadało. Co prawda w tej temperaturze natychmiast wyparowuje, ale jest czym odetchnąć. Rano co prawda straszyli w tv, że w Italii na Sycylii 50 ognisk pożarowych, a na północy grożą bomby wody, czyli tzw. u nas „oberwanie chmury”. U nas w centrum zobaczymy. Na razie pada i czy to się zamieni w ulewę nie wiem. Niebo wyraźnie zaczyna ciemnieć.
Mam nadzieję, że ta zmiana pogody wpłynie na samopoczucie V. pozytywnie. Od kilku dni nie czuję się szczególnie rano dobrze. Wczoraj nawet nie wyszliśmy przedpołudniem z domu. I dobrze, bo trochę odpoczęliśmy. Ja nawet nie dość, że pralkę włączyłam, to jeszcze zdążyłam spokojnie wyprane rzeczy powiesić. I filmiki z soboty ogarnęłam.
Muszę się przyznać, że bardzo polubiłam Sylwię Kubik i jej książki. Skończyłam „Cykl żuławski „. Jest to jej druga saga którą przeczytałam po ” Serii powiślańskiej”. I zaraz zaczęłam czytać książkę ” Pod obcym niebem”, bo tylko ją jeszcze miałam. Ale zerknęłam na stronę w „Lubimy czytać” i okazuje się, że we wrześniu będą dwie premiery. Drugi tom ” Pod obcym niebem” i książka z cyklu Harde kobiety ” Noc na Alasce”.
Jest dostępny jeszcze jeden cykl o Żuławach i ten zamierzam dziś kupić. To ” Żuławskie żywioły”.
Trzy tomy. Niby to taka lektura popularna, ale powiem Wam, że sporo się dowiedziałam o tym regionie kompletnie dla mnie obcym. Z książek pani Sylwii daruję sobie ” Zakochaną zakonnicę”, bo te tematy mnie nudzą. Natomiast zaciekawił mnie tytuł i opis książki ” Mennonitka i hrabia”.
Na tę chyba się skuszę.
I tak dzisiaj sporo o planach czytelniczych. Sierpień się kończy. Być może wrócicie do komentowania i czytania blogów. Lato ma swoje prawa, ale jednak my blogerzy lubimy czytać i odpowiadać na zainteresowanie. Chociaż widzę, że ilość polubien wzrosła czyli trochę osób zagląda i daje o sobie znać.
Minęła jedenasta. Niebo zaciąga się coraz bardziej. Chleb kupiony. Siedzimy na piazza del Popolo. A wczoraj wieczorem pod lodziarnią tłum chętnych ochłodzenia.
I znowu w Ascoli się dzieje. Niestety część imprez poza naszym zasięgiem, bo jak wiadomo V. teraz nie jeździ samochodem. Nie czuje się na silach na imprezy w ramach zorganizowanego w tym tygodniu
Imprezy odbywają się na San Marco i San Giacomo wchodzących w skład pasma Monte Sybillini. Górom patronuje wróżka Sybilla i ona była bohaterką wczorajszej inauguracji festiwalu. Ponieważ inauguracja była w naszym muzeum popołudniu, to oczywiście mimo nie najlepszego samopoczucia V. poszliśmy. Było to popołudnie liryczno- muzyczne. Z Sybillą w roli głównej.
Wcześniej pooglądaliśmy balony symbol festiwalu.
Pokazano i opowiedziano sporo o dziełach zgromadzonych w muzeum, a związanych z Sybillą. Oprócz fachowców oprowadzała nas sama wróżka.
Sybilla jest naturalnie bohaterką wielu legend. Ponieważ uważam, że jak ktoś już coś opowiedział i to dobrze, to nie należy powielać. Oto co znalazłam w sieci:
Sama natomiast w ” Dzienniku badante czyli Italii pod podszewką” opowiedziałam o gardle piekielnym.
„GARDŁO DO CZELUŚCI PIEKIELNYCH
ODWINIĘTE Z PAMIĘCI
13 maja 2010 r.
Czyli gola dell’ infernaccio.
Kiedy patrzę na urwisko w Offidzie, odwija mi się w pamięci zeszłoroczna wycieczka do przedpiekla.
Jeżeli można stawiać stopnie naturze, to za ten zakątek Italii braknie skali ocen. Oczywiście, w górę.
Była to sierpniowa wycieczka. Upalny dzień. Poprzedniego dnia P. zaplanował piknik i zwiedzanie. Nie powiedział, co i gdzie… Wszystko to było tajemnicą.
Wyjechaliśmy z Ascoli rano, kiedy jeszcze nie było tak upalnie, co akurat dla mnie nie stanowi problemu, bo jestem zwierzę ciepłolubne i żaden upał nie jest mi straszny.
Pomyślałam nawet ostatnio, że powinnam pracować w Afryce, bo Italia staje się dla mnie za zimna (wyraźnie zmienił się jej klimat).
Ale wracając – jesteśmy w samochodzie i droga prowadzi w górę. Coraz wyżej i wyżej, panorama przepiękna, nie ma mgły, widoczność doskonała. Na szczytach wzgórz widoczne miasteczka, w górę strzelają wieże kościołów, zamków, widać mury, takie miniaturki obronnych miasteczek. Podejść niepostrzeżenie pod taką malutką twierdzę było nie sposób.
Zwiedzamy jedno z takich malutkich miasteczek. Jest akurat dzień targowy, więc zakupy owocowe, chyba brzoskwinie, gruszki. Z miasteczka pamiętam cienistą aleję drzew liściastych (jakich? – niestety nie zwróciłam uwagi) złączoną konarami i tworzącą chłodny tunel. Było to chyba Montefortino, a może Montemonaco?
Długo nam tam nie zeszło, bo całe miasteczko można oblecieć w godzinę.
Zjeżdżamy w dół i w dół. Malutki drogowskaz, na którym nic mi niemówiąca nazwa: golainfernaccio. Dookoła strome góry, widać drogi, po których (ale nie do gołych szczytów) pną się samochody, przypominając kolorowe żuczki.
Dalej w dół i w dół… Robi się coraz ciekawiej, bo droga się zwęża. Na poboczach mnóstwo samochodów z rejestracjami z całej Italii. Najmniej z Ascoli. P. mówi, że mnóstwo mieszkańców Ascoli nie ma pojęcia o tym cudzie natury.
Zastanawiamy się, czy zostawić już samochód, czy podjechać jeszcze niżej. P. obawia się bowiem, że może tam nie być miejsca, a zawrócić nie ma jak, trzeba by jechać tyłem.
Jeszcze kawałeczek i coś w rodzaju parkingu, taka łączka z kilkoma drzewami. krzewami i kilkoma baranami, ale miejsce na samochody jest.
Zapada decyzja… parkujemy. Zabieramy lodówkę turystyczną i wędrujemy w dół.
Rzeczywiście idziemy do czeluści, bo jest coraz bardziej wąsko, po zboczach ściekają strumyki wody, w górze widać jeszcze słonko, ale ma ono utrudniony dostęp. W dół i w dół… Mijają nas wracający turyści, często podpierający się kijkami i laskami. Za nami też mnóstwo ludzi, całe rodziny.
Gdy droga się rozszerza, na poboczu pod parasolami (sic!!!) siedzą włoskie rodziny i oczywiście jedzą.
Wreszcie koniec zejścia, po około 40 minutach jesteśmy w jarze, w którym płynie rzeczka utworzona ze strumyków ściekających po ścianie jaru. Na brzegu głazy, można przejść na drugą stronę (i tak robimy). Na głazach spożywamy nasz posiłek. Jest też grota, okazuje się prywatna. Wejście zasłonięte zamkniętą kratą. Zaglądam do środka, wieje chłód, a może nawet zimno, grota Sybillini, tak jak masyw górski z Infernaccio.
Nigdy czegoś podobnego nie widziałam; jeżeli kiedyś będziecie w Marche, koniecznie złóżcie wizytę w gardle czeluści piekielnych. Poza zmęczeniem nic wam nie grozi. Nie taki diabeł straszny, jak go malują, a w Infernaccio nawet nam się nie pokazał.
Może trzeba było poczekać do północy…?”
A wieczorem około dziesiątej w Ascoli królowały inne klimaty. Muzyczne.
Nie byliśmy długo, ale trochę posłuchaliśmy.
Myślę, że jeszcze obowiązkowo kolejny fragment „Życiorysu PRL em malowanego:”
Wojciech Kossak plus świeże jajka
Jak już wiadomo z mojego życiorysu żyłam większość moich lat w PRL- u i musiałam wiele rzeczy umieć, które teraz właściwie do niczego mi nie są potrzebne. Jako maniaczka książkowa, biblioteki polubiłam w momencie, kiedy liczba książek w mieszkaniu przekroczyła kilka tysięcy i nie ma już gdzie ich upychać. Wcześniej kupowałam książki i byłam od tych zakupów uzależnioną. Ach, jak czekałam na kiermasze książek w maju. Wtedy pojawiały się pozycje, które normalnie były nie do zdobycia. Też trzeba było mieć ” chody ” i kupowało się książki ” spod lady „. Zawsze moją wielką miłością był Wojciech Kossak. Uosabiał mężczyznę mojego życia. Piękny, błyskotliwy, utalentowany, gdzie do niego było moim ówczesnym adoratorom. W Krakowie lubiłam spacerować kolo jego domu ” Kossakówką ” zwaną i ponieważ zamieszkana była przez rodzinę lubiłam wyobrażać sobie, jak było za życia pana Wojtka.
Książka ” Maria i Magdalena ” tylko to podsyciła. Miłość z Wojciecha przelałam na jego córki i do dziś mam wszystko, co napisały łącznie ze wspomnieniami ostatniego męża Magdaleny Samozwaniec, którą też uwielbiam. Aż tu „Przekrój” uprzejmie doniósł, a nawet chyba zamieścił fragmenty listów Wojciecha Kossaka, że wydane zostaną listy Wojciecha Kossaka. Aż się we mnie zagotowało. Jak te „Listy” zdobyć? Wiedziałam, że będzie trudno. Z pewnością nakład będzie niewielki i kto się na to załapie?
Była w Chorzowie księgarnia, w której zostawiałam sporo kasy, ale „chodów” nie miałam. Właściwie nie wiem, dlaczego? Mało przebojowa jeszcze wtedy byłam, dopiero potem się stałam. Ile razy byłam w okolicy zaglądałam i nieśmiało pytałam czy nie wiadomo, kiedy „Listy” Kossaka będą w sprzedaży? Nikt nie wiedział. Razu pewnego idąc sobie ulicą Wolności wstąpiłam do „Delikatesów”, ( których też już nie ma) zobaczyć, czy przypadkiem czegoś reglamentowanego nie kupię. Patrzę, a tu są świeże jajka. Bo normalnie w tym czasie leżały sobie obrzydliwe jaja o nazwie „chłodnicze”. Rzadkie świństwo. Jajka kupowało się na targu, ale trzeba było iść wcześnie. Naturalnie stanęłam w kolejce i nabyłam tę maksymalną ilość – czyli 10. Więcej na szczęście nie można było. Pamiętam nawet cenę 3,10. W portfelu miałam drobne, których mi się nie chciało liczyć. I jak zwykle coś tam w kieszeni i wysypane w torebce. Miałam 150 zł (inna wartość niż teraz). To zapłaciłam za te jaja 50-tką. Szczęśliwa wyszłam z „Delikatesów” i oczywiście wessało mnie do księgarni. Na środku był stół i na nim leżały książki. Chodzę dookoła i nagle widzę zieloną okładkę dużej książki i moje marzenie „Listy Wojciecha Kossaka” – 2 tomy. Cena 150 zł. A ja kupiłam te cholerne jajka. Co tu zrobić? Mówiłam, że byłam wtedy nieśmiałą. Dziś pewnie próbowałabym zadatkować, lecieć po kasę do domu, pożyczyć, coś bym, wymyśliła. Wtedy tylko zapytałam:
– Czy, jest dużo „Listów Wojciecha Kossaka”?.
– 5 kompletów. Usłyszałam.
Chyba pójdę do „Delikatesów” i oddam te jajka. Ale zaczęłam liczyć te drobne po kieszeniach, torebce i dacie wiarę? Uzbierałam te brakujące 31 złotych. Kupiłam „Listy” i najszczęśliwsza w świecie wróciłam do domu. A na dodatek miałam 10 świeżych jajek. Dzień był piękny. Zawsze, kiedy patrzę na zielone tomy „Listów” pana Wojciecha widzę tę przerażoną Lucię, że z powodu jajek nie przeczytam wspaniałych barwnych listów, opisujących życie ” Króla życia „.”
… mnie dopadła. Już drugą noc mam z głowy. Ta chociaż była czytająca. Skończyłam kolejny tom o prokurator Sawickiej i zaczęłam cykl żuławski Sylwii Kubik. Bardzo mi się podoba.
I mniej była ta noc gorąca. Wyrzuciłam z łóżka wszystko, co zwiększało ciepło zostawiając tylko wierzchnie prześcieradło. Myślę, że to totalne zmęczenie i stres. V. czuję się w tych dniach gorzej i muszę być nie dość, że do dyspozycji pomocy, to jeszcze w ciągłej gotowości. A moje siły też się wyczerpują. Myślę, że kiedy się ochłodzi ( byle nie za bardzo znowu) wrócimy do równowagi.
Jest dopiero jedenasta, a termometr pokazuje te słynne 40 stopni. Nawet wieczorne spacery ze słuchaniem koncertów przed barami odpuściliśmy, bo nie mamy na to siły. Wychodzimy na trochę, żeby złapać trochę chłodniejszych chwil. Wczoraj nawet był jakiś koncert na dziedzińcu magistratu. Pięknie iluminowany, poezja śpiewana, ale jak dla mnie nudny. I wszystkie krzesła zajęte. Co prawda przysiedliśmy na czym się dało, ale po pół godzinie poszliśmy do domu.
I potem ta noc bez spania. Nawet wstałam o zwykłej porze. Kawa niewiele zdziałała.
Cóż kryzys.
Jeszcze tylko weekendowe czytanie. Prawie kończymy ” Życiorys PRL em malowany”.
Wielkanocne wspomnienia Luci
Niby te Święta nie mają takiej magii, jak Boże Narodzenie, ale przecież dla mnie też mają moc wspomnień z tamtych lat.
Kiedy byłam mała to najważniejszy był koszyczek ze ” święconym”. Co kilka lat koszyczek kupowało się nowy, ale ja najbardziej lubiłam taki z cienkiej jasnej słomki wyrabiany ozdobnie z kręconą rączką. Do tego koszyczka, dekorowanego wstążkami i kwiatkami i obowiązkowo barwinkiem, wyłożonego śliczną serwetką haftowaną przez babcię lub mamę wkładało się „święcone „. Ale to nie było zwykłe ” świecone „? Z takim szła moja babcia i miała oprócz jajek, szynki i kiełbasy, wielkanocny chrzan, chleb i sól. W moim koszyczku były: pomarańcza, cytryna, czekoladowe batoniki, obowiązkowo baranek z chorągiewką, z cukru naturalnie i różne cukrowe zwierzątka. Świnka, kurka, kurczaczki. Wszystko to moja mama artystycznie układała. Ale najważniejszą była ” święconka ” z marcepana, którą kupowano się w sklepiku na Siennej w Krakowie. Była miniaturowa babka, pęto kiełbasy i szynka. Wszystko z marcepana. Jednak najważniejszą była karafka malowana w kwiatki z zawieszonym na szyjce kieliszeczkiem. Do tej karafki wlewało się wodę z sokiem. Nie mogło w koszyczku zabraknąć domowych kraszanek, czyli malowanych jajek.
I to wszystko musiało się zmieścić w moim koszyczku. I jakimś cudem się mieściło. Koszyczek był piękny i kiedy niosłam go do kościoła rozglądałam się, czy ktoś ma jeszcze taki piękny, jak mój. Czasem widziałam podobny, ale kompleksów nie miałam. Po święceniu stanowił ozdobę wielkanocnego stołu ze śniadaniem. Potem, już mogłam z niego wyjadać.
Ten zwyczaj przejęłam i koszyczek moich dzieci i wnuka wyglądał prawie tak samo, jak mój. „Święconkę ” z marcepana zastępowały czekoladowe zwierzątka, które można było kupić i różne fajne ozdoby.
Ale Święta zaczynały się w Wielki Piątek. Wtedy moja mama organizowała sobie wolne przedpołudnie i wraz z babcią i mną oraz przyjacielem mojej mamy pełniącym obowiązki mojego ojca wyruszaliśmy „na groby”, jak taką pielgrzymkę po kościołach nazywa się w Krakowie. Do dziś pamiętam grób Jezusa w kościele świętego Jana. A przeciecz kościołów w Krakowie, ” jak mrówków ” wiec po kilku godzinach, następował odpoczynek z reguły u Pollera, na śledziku i czymś do śledzia. Dopóki byłam nieletnią, ta druga część czyli to coś do śledzia omijało mnie na rzecz jakiejś słodkości. W Wielki Piątek popołudniu malowałyśmy z mamą jajka i nie tylko farbkami kupionymi też w małym sklepiku na Siennej, ale również w łupinach cebuli. Kilka najładniejszych szło do ” święconki „, a reszta do dekoracji stołu wielkanocnego. Lubiłam opowieści mojej babci, jak to do jej domu przyjeżdżał po poświęceniu w kościele wiejskich koszyków ksiądz i święcił cały zastawiony stół. Zostawał później na popróbowaniu wszelakiego babcinego dobra ze stołu wielkanocnego. Znalazłam w starych ” As-ach ” ( przedwojenny magazyn) konkurs na takie wielkanocne stoły. Piękne zdjęcia stołów, które odeszły z tamtą epoką.
W Wielki Piątek nie było obiadu tylko pieczone w piekarniku ziemniaki w „mundurkach ” z masłem i solą i domowy śledź. Wieczorem babcia szła na drogę krzyżową. Niektóre zwyczaje przejęłam i poza koszyczkiem pojawiły się w moim dorosłym domu, a inne stworzyłam sama, ale o tym za chwilę.
Niestety czas płynie i niestety dorosłam. Zostawiłam dzieciństwo i część młodości w Krakowie i wrosłam w stary tradycyjny Śląsk. Ba, wrosłam, ale powoli, bo jakże Krakowiankę przeflancować tak zupełnie na Śląsk? Okazało się, że mój baranek cukrowy, nie ma racji bytu w Chorzowie. Na Śląsku królował Zajączek. Często z czekolady i on miał pierwsze miejsce w koszyczku ze ” święconym „.Wrosłam, bo „rosnę tam gdzie mnie posieją” i w koszyczku pojawił się Zając, a Baranek został postawiony na posianej rzeżusze podczas Śniadania Wielkanocnego. Najpierw próbowałam pogodzić owe tradycje. Baranek z cukru i Zająć z czekolady, ale koszyczek ma jedno poczesne miejsce. Kto ważniejszy.? Niby Baranek ( dla mnie) a dla Ślązaków Zając. I tak w koszyczku rozpanoszył się Zając, bo miał jeszcze jedną zaletę. Przynosił prezenty i przynosi do dziś. Tej tradycji nie znałam, ale chętnie przejęłam. I tak zaczęłam godzić tradycje mojego domu ze Śląskiem, który pokochałam. Śniadania Wielkanocnego, takiego jak w moim domu, moja rodzina śląska nie znała. Najważniejszy był obiad ” z kluskami, roladą i „modrom kapustom „. U mnie w domu obiadu w pierwszy dzień Świąt nie było, bo Śniadanie zaczynało się około 11- tej i trwało, aż wszyscy padli z przejedzenia. I tej tradycji nie dałam sobie odebrać. Kluski były w drugi dzień Świat.
A z nowej tradycji stworzyłam w Wielki Piątek sałatkę ziemniaczano- śledziową. Pracowałam i potrzebowałam coś na szybko w postny piątek, kiedy wracałam z pracy. Ta sałatka tak weszła w wielkopostny jadłospis, że musiałam do pracy też szykować wielką michę, bo wszyscy na nią czekali.
Śniadania Wielkanocnego, jako takiego moja nowa rodzina ( czytaj małżeństwo po raz drugi) nie znała. Pierwsza rodzina ( czytaj małżeństwo po raz pierwszy) tak. I tego też nie dałam sobie odebrać jak napisałam wyżej. Jak w moim rodzinnym domu, nie było obiadu tylko śniadanie, z żurkiem lub barszczem wielkanocnym i ze wszystkim co przygotowałam.
A było tego sporo:
Najpierw kisił się barszcz czerwony lub stał w lodówce żurek, kupiony w sprawdzonym źródle. Po święceniu można było pozwolić domownikom na podjedzenie jakiś specjalności mięsnych, post został zakończony. Często na przykład robiłam galantynę z kaczki i schab ze śliwkami i boczek wędzony ugotowany a później upieczony z kminkiem i naturalnie białą kiełbasę duszoną w piwie. Czasem na drugi dzień Świąt była gicz cielęca ( po jednej giczy na głowę), które podawałam na prostokątnych półmiskach z kluskami śląskimi i ćwikłą z chrzanem. A w Wielką Niedzielę na świątecznie nakrytym stole do śniadania wielkanocnego, na honorowym miejscu obok baranka na zielonej trawce z rzeżuchy stał talerzyk ze święconym jajkiem, pokrojonym na cząstki. Brałam ten talerzyk do ręki i wszystkim domownikom życzyłam, żeby byli zdrowi i szczęśliwi.
A na stole stało wszystko, co tak pracowicie upichciłam: kiełbasa wiejska, szynka ugotowana w domu na parze, pokrojona galantyna i schab. Pokrojony boczek, który, jest tak miękki, że można go rozsmarowywać na chlebie, słynny wielkanocny chrzan Luci i wegetariański półmisek z różnych warzyw dla mojej córki. Później pojawiał się ów barszcz wielkanocny z jajkiem lub żurek zwany ” barszczem białym ” z kawałkami wędlin i chrzanem w wiórkach i oczywiście z jajkiem na twardo.
A gdzie półmisek jajek z majonezem i zielonym groszkiem, gdzie klasyczna sałatka jarzynowa, gdzie sałatka z ananasem i szynką? Oczywiście też na stole. W sąsiednim pokoju, tradycyjnie był stół pełen ciast wielkanocnych, z:
-„bakaliowcem” pieczonym w formie motyla, którego wierzch pięknie dekoruje pisakami jadalnymi moja synowa,
– mazurkiem kajmakowym,
-ciastem z ananasem
– babką cytrynową, która i na Wielkanoc, jest pieczona,
– babką ajerkoniakową
– i sernikiem wiedeńskim upieczonym przez moją córkę,
Wszystko to jest tylko w moich wspomnieniach, jak pełen gałązek ” bazi „, forsycji i tulipanów ogromny wazon w moim polskim domu.”
Kącik LM
W Poradniku PPD taka ciekawostka do ewentualnego wykorzystania.
Nawet mnie wykończyła. Zawsze powtarzam, że sierpniowe upały są gorsze od tych lipcowych. A jest te 40 stopni i w nocy też temperatura wysoka. Mimo otwartych okien trudno spać. I tak przemęczyliśmy tę noc i jesteśmy zmęczeni. V. od dwóch dni nie czuje się dobrze, co oczywiście ma wydźwięk w nastroju. I jeszcze zbliżająca się pełnia. Niestety nie chce przyjąć do wiadomości, że jego choroba to nie grypa i przejdzie nie dość, że szybko, to jeszcze bez skutków ubocznych. Tymczasem to kuracja agresywna i te skutki uboczne są niestety.
Dziś wyszliśmy o dziesiątej. Trzeba uzupełnić zapasy owocowo- warzywny. Mogłabym te zakupy zrobić sama, ale V. zakupy kocha więc powolutku przemieszcza się między sklepami. Muszę tylko kupić sobie wózek0 torbę, bo mało teraz wozimy autem i ręce mam już do ziemi. Niby sklepy nie są daleko, ale siaty ciężkie.
Co jeszcze mogę napisać. Sama też jestem zmęczona, też czuję bóle kości przy tej pogodzie, ale z dwóch osób w nie najlepszej kondycji jedna musi zacisnąć zęby i jakoś to ogarniać.
Nigdy nie miałam takich zaległości przy prasowaniu jak teraz, ale nie mam czasu rano, a później nie mam siły. W przyszłym tygodniu zapowiadają burze i nadciąga front zimnego powietrza. Czyli włoskie lato się kończy.
Skończyłam ” Sprawy rodzinne” Iwony Mejzy i bardzo mi się dobrze tę jej nową książkę czytało.
A od wczoraj kontynuacja przygód prokurator Sawickiej tom piąty.
I tyle przedpołudniem ostatniego weekendu w lecie, bo ten kolejny już będzie w zapachu jesiennym mimo kalendarzowego jeszcze lata.L
Dziś minęło w nocy siedem lat od tamtych strasznych nawet nie minut, a kilkudziesięciu sekund.
Jak zwykle pisałam pamiętnik i tak są zapiski z przeżycia trzęsienia ziemi. Czasem je przypominałam przy takiej okazji jak dziś. I czy uwierzycie, że obudziłam się w nocy prawie dokładnie o tamtej godzinie. Wstałam, napiłam się soku i wsłuchałam się w spokojną ciszę, jak różną od tamtej.
Dlatego dziś wrócę do tych zapisków. Świadectwo tego co przeżywałam na bieżąco.
Tytuł wpisu: Ascoli na zewnątrz całe Data wpisu: 2016-08-24 14:03:54.0
Autor: 2lucia
Kochane moje… nie zaliczam się do osób bojaźliwych, bo ja mieszkająca na Śląsku to wstrząsowo jestem przyzwyczajona. Pamiętam trzęsienie ziemi w Aquila bo zmiotło nam wtedy wszystko ze starego telewizora. Ale dziś w nocy naprawdę się bałam. Kilka minut wcześniej byłam w łazience bo wczorajszy dzień spędziłam na pogotowiu. Zasłabłam znów w supermerkato i V. zawiózł mnie na pogotowie. Dali mi kod ” żółty” … po czerwonym to kolejny i wykluczyli serce. Okazało się, że ja pod ciśnieniowiec mam ciśnienie wysokie i sensacje, że hej. Potem jak to w służbie zdrowia bywa od 13 tej do 16 tej leżałam w sali typu poczekalnia czekając na szczegółowe badanie.
I szczęście w nieszczęściu, że zrobili mi wszystko z TAC głowy nawet i ciśnieniem w nogach i inne ustrojstwa. Wyglądało, że zostanę ale po TAC i kroplówce puszczono mnie do domu zalecając zwiększenie picia ( wody) i kontrolę w poradni neurologicznej. Była prawie dwudziesta.
Głowa mnie bolała. Nic nie jedliśmy z V. Mimo, że V. zrobił kolację nie jadłam położyłam się i straciłam nad osobistym kontrolę, który odstresowywał się przy winie. Zasnął przed trzecią rano.
Ja wstalam do łazienki bo dali mi jakąś kroplówkę na zbicie ciśnienia i latałam sikać w tę i w tamtę. Musiałam na chwile zasnąć bo obudziły mnie wstrząsy. Nie takie kołysanie ale silne trzęsienie i hałas spadających kamieni. Zgasło światło. V. spał. Ja siedziałam na łóżku i nie wiedziałam co robić. Najstraszniejsza, jest ciemność. Słyszałam tłuczenie się szkła w kuchni.
Kiedy się uspokoiło po chwili włączyli światło. Wyły alarmy, jakieś klaksony i wszędzie paliło się światło.
Wstałam i wrzuciłam do torebki komórki i próbowałam dobudzić V. Z miernym efektem. W końcu jednak wstał i usiedliśmy w kuchni. Raczej zdemolowanej. Rysy na ścianach. Na podłodze szkło ( straciłam też 2 łabędzie z kolekcji). Wszędzie biało od tynku.
Jeszcze trochę potrzęsło bo tak jest zawsze a później nastąpił drugi mocny choć na szczęście słabszy wstrząs. Znów zgasło światło. V. za nic nie chciał wyjść z domu. Twierdzi, że w tej kamienicy jest dobre miejsce, nawet okruch tynku w tym miejscu nie leżał a wychodząc może być różnie. Zaufałam bo samego go nie chciałam zostawić.
Potem rozdzwoniły się telefony. Do rana przedrzemałam. Koło południa wyszłam z Billym. Ascoli stoi, jakby nic. Ucierpiało w domach jak słyszałam z toczących się rozmów.
Do neurologa nie poszłam bo niech to sie uspokoi.
Trochę posprzątałam. Odmiotłam laptopa bo wiem, że mnóstwo osób pyta co ze mną. Od rana uspokajam rodzinę i przyjaciół. A przed chwilą znów zakołysał się żyrandol. Oby już był koniec bo jednak patrząc na ściany myślę o ekspertyzie. Pod balkonem na drugim podeście leżą opadnięte bryły z obrzeży drzwi z mieszkania niezamieszkałego. Na pierwszym podeście gruz i kamienie. Uliczka, jest w części zastawiona barierkami.
Ucierpiały miasteczka, które znam… i zwiększa się ilość ofiar. Kilkanaście sekund.
Tytuł wpisu: Amatrice i inne Data wpisu: 2016-08-25 14:44:52.0Autor: 2lucia
Amatrice ma najwięcej ofiar. To urokliwe miasteczko wdzialam tylko podczas jazdy do Rzymu. Czekało na moje odwiedziny. Kto wie może nawet w ten weekend. Amatrice słynie ( nie napiszę w czasie przeszłym) ze spaghetti „amatriciana”. Własnie w tę sobotę i niedzielę szykowało się do swojego święta. 50 tego.
Nie będzie święta. Jest wielka żałoba. Nie ma już restauracji słynącej, jak mi opowiadał V. własnie ze spaghetti ” amatriciana”. Restauracji ” Roma” w centrum miasta. Amatrice odwiedził też nasz Papież. Tyle ofiar a jednak i przezorność też się przydała. Ocalały 7 letnie bliźniaki, ktore babcia zaraz położyła pod łóżkiem i zabezpieczyła sobą. Babcia trafiła do szpitala. Dzieciaki ocalały.
I mimo takiej techniki wciąż najlepsze są psy szukające zasypanych. No gruzowisku pokazywany jest czarny labrador, który ma wiele osiągnięć. A ja zaczynam się bać, kiedy u sąsiadów szczeka brodacz monachijski. Teraz znowu trzęsło ale Scar zaszczekał później. V. mówił, ze zwrócił uwagę, że we wtorek szczekał ciągle i był niespokojny ostatnimi dniami. Jak Billy, którego to reakcje zrzuciłam na moje zasłabnięcie. O dziwo ta tragedia postawiła mnie na nogi.
Dziś wizyta u neurologa i badanie wykluczyły jakąkolwiek chorobę. Czyli pewnie zwyczajnie stres i starość. Sporo osób zginęło w urokliwej Arquata… postaram się o niej przypomnieć linkiem w komentarzu. Zniknęła z powierzchni ziemi maleńka ” Pescara sul Tronto”. A ileż takich urokliwych miejsc ma Italia. V. mówi, że teraz Monte Vettore znów urośnie o kilka centymetrów. Apeniny to bardzo niespokojny sejsmicznie teren a dopiero teraz mówi sie o technologii budowy antysejsmicznej. I co najdziwniejsze a może nie, technologię zabezpieczeń wymyślili Włosi i sprzedali ja Japończykom, którzy ją z doskonałym skutkiem stosują. A Italia się trzęsie i ginie.
U mnie wreszcie pan na Lisa zaczął działać i czekamy na wizytę techników z magistratu, oceniających rozmiary naszej domowej katastrofy. Były telefony najpierw do straży pożarnej, później na policję miejską, która ma przekazać sprawę do właściwych służb.
Ciekawa jestem, jak długo poczekamy na zapewnienie, ze możemy spokojnie mieszkać. Na podestach dalej leżą kamenie i gruz a za oknem kuchni widać ślady trzęsienia ziemi. I co ciekawe i zastanawiające że. ostatnie 3 trzęsienia ziemi były prawie w tym samym czasie. Aquila o 3,32, Bolognia 4,05, a teraz 3, 36.
I tyle na dziś. Na bieżąco myślę będę pisać. A teraz skoro życie toczy się dalej zabieram się za bieżące czynności domowe. 🙂
Tytuł wpisu: Strach Data wpisu: 2016-08-26 12:43:37.0 Autor: 2lucia
Tak jednym słowem mogę określić moje samopoczucie. Nie umiem się od niego wyzwolić. Tym bardziej, że cały czas się trzęsie. Wczoraj popołudniu zdrowo potrzepało. Ja wiem, że to jeszcze potrwa a mimo to stale mam włączony wewnętrzny nasłuch. Nawet pan na Lisa wyraźnie spoważniał. W nocy wiał silny wiatr a ponieważ drzwi się nie domykają wstałam zobaczyć co te trzaski wróżą.
Nigdy nie lubiłam odgłosów wiatru a teraz wręcz się boję bo często właśnie wiatr przynosi tu ” trzęsienie ziemi”. Było wpół do trzeciej. Zamknęłam okno w kuchni i z trudem zamknęłam kuchenne drzwi, Wróciłam do łóżka wciąż czekając na wstrząsy. Jednak zasnęłam. V. wziął kolo drugiej tabletkę nasenną i spał. Ale ranek obudził nas silnym wstrząsem.
Znów w rejonie najbardziej dotkniętym były nowe zawalenia. Wczoraj podana lista ofiar znów sie wydłużyła. W Rzymie dziś pierwsze pogrzeby. Amatrice i okolica to bardzo chętnie odwiedzany teren przez Rzymian i sporo bliskich ich osób tam mieszka. W czasie upałów w górach jest temperatura o wiele lepsza dla organizmów.
Wypiliśmy kawę poszliśmy osobiście do magistratu w sprawie ekspertyzy technicznej. Zostawiliśmy namiary i czekamy, kiedy ktoś się pojawi. A tynk odpada.
Jutro dzień żałoby narodowej. A w Ascoli jutro pierwsze pogrzeby ofiar. W katedrze na piazza Arringo msza żałobna.
Smutny dzień czeka Ascoli.
Tytuł wpisu: Dziwne ale Figaro uspokoił moje emocje Data wpisu: 2016-08-27 13:52:08.0
Autor: 2lucia
Pewnie nie jedna osoba nazwie mnie starą wariatką ale ja jestem skłonna uwierzyć w wpływ Figara na moją rozchwianą ostatnimi wypadkami psychikę. Dla tych co nie wiedzą przypominam, że Figaro to ogromny bury kot, niekwestionowany król dachów Starówki, przychodzący do nas od kilku lat właśnie po dachach. Od trzęsienia w środę w nocy nie widziałam go i bardzo się martwiłam, bo przecież właśnie o tej godzinie zwiedza swoje rejony. Nie widziałam się z jego właścicielami ( tymi, którzy mają tego brodacza monachijskiego, którego szczekanie stawia mnie nadal do pionu więc nie mogłam o Figara zapytać. Wczoraj o swojej stałej godzinie, czyli w okolicach kolacji pojawił się za oknem kuchennym bury cień.
– Figaro, krzyknął V. – Zobaczył go pierwszy.
– Figaro. – Zawołałam ja i podbiegłam do okna.
– Gdzie byłeś i jak dobrze, że jesteś cały i zdrowy. – Gadałam do niego, jak najęta.
Wskoczył do kuchni. Coś tam zjadł z apetytem. Został przeze mnie wygłaskany i wrócił na dach, przychodząc do mnie jeszcze raz kiedy zawołałam.
I chyba wiara w intuicję Figara, że spaceruje i jest cały i zdrowy tak na mnie podziałała, że w nocy spałam. Wstałam co prawda w nocy, zjadłam brzoskwinie ale żadnych wstrząsów nie czułam. A rankiem dowiedziałam się, że były dwa mocne. W tym jeden około 4,0 z epicentrum w Ascoli Piceno. I co dziwne, żadnych śladów tynku… Wszyscy czuli tylko my nie.
Rankiem o godzinie ósmej znów się zameldował. Jeszcze wtedy nie wiedziałam o tych wstrząsach.
W Ascoli zakończyła się smutna ceremonia pogrzebowa z udziałem premiera i prezydenta. Msza była nie w bazylice ale w szkole sportowej na Monticelli, bo tam przywieziono trumny z ofiarami trzęsienia. Naturalnie nie wszystkie. Dokładnej liczby nie znam. Mowa była o 49 lub 35. Przejeżdżaliśmy tamtędy. Mnóstwo samochodów. Oczywiście transmisja telewizyjna i widok na biały rządowy helikopter na niebie. Dwukrotnie go widzieliśmy. Biskup Ascoli odprawił msze i mówił naprawdę pięknie.
A na naszym placu w kościele świętych Anastazio e Vincenzo był w tym czasie ślub i w pewnym momencie zabrzmiała skoczna muzyka.
Tę muzykę mogli sobie darować. Tym bardziej, że dziś żałoba narodowa.
Teraz znów będę czekała na odwiedziny kociego przyjaciela. Dobry wpływ ma na moje nerwy.
Acha, pomiary poranne mojego ciśnienia wykazały, że mam wzorcowe. 125\70.
Dziwne to wszystko.
Tytuł wpisu: Prawie na walizkach Data wpisu: 2016-09-05 14:26:28.0 Autor: 2lucia
Prawie bo w pokoju noclegowym mamy jedną walizkę i trochę najpotrzebniejszych rzeczy w tym domowy telewizor dla V. bez którego nie potrafi żyć.
Jesteśmy na etapie szukania mieszkania najlepiej nieumeblowanego. Wici, że tak powiem zostały rozesłane bo V. absolutnie nie chce korzystać z agencji nieruchomości.
Śniadanie jadam głownie ja . W barze kawę ” macchiato” i testuję śniadaniowe ciastka. Wczoraj po raz pierwszy zjadłam dobrego pączka ale dziś w innym barze ” cornetto”
było z lodówki czyli wczorajsze. V. pije tylko espresso. Głównie przemieszczamy się samochodem. Ale wróciliśmy do własnego domu i tam jemy obiad i kolację. Ile mozna jeść poza domem kiedy lodówka jest pełna.
Znosimy kartony i cześć drobnych mebli już przygotowana do wywiezienia. Chodzimy po Ascoli i coraz więcej uliczek zagrodzonych lub wręcz w fazie remontu.
Na piazza del Popolo zaczęto zabezpieczanie wieży zegarowej w palazzo dei Capitano
W programach telewizyjnych wciąż gotują słynne ” amatriciana” czyli spaghetti z poszkodowanego Amatrice.
W ramach normalności wczoraj włączyłam pralkę dziś to pranie powiesiłam a dodatkowo wyprasowałam część prania. Żeby nie zapeszyć ( tfu tfu ) od wczoraj panuje spokój. Wstrząsy odczuwalne są w Macerata od Ascoli dość daleko.
Teraz wróciliśmy do pokoju noclegowego. V. śpi a ja myślę , że kiedy pójdziemy na kolację do domu zabiorę to co tu zawadza i nie jest potrzebne. Pakowałam w takim stresie, że są rzeczy zdecydowanie nieistotne. Na przykład moje wszystkie kolczyki. Bransoletki zostawiłam. 🙂 Dziś wrócą do domu bo tu naprawdę ciasno.
Domu pilnuje Figaro, któremu zostawiamy smakołyki na parapecie kuchennym a nawet wczoraj miał całe mieszkanie do dyspozycji bo okno w kuchni było otwarte.
Billy towarzyszy nam dzielnie . Jest z nami cały czas bo nie zostawiamy go samego.
I tyle z pierwszej linii mojej prywatnej batalii o normalność.
Tytuł wpisu: Wentyl bezpieczeństwa Data wpisu: 2016-09-07 14:06:04.0 Autor: 2lucia
Czuję się, jak nie przymierzając ” szybkowar”. On ma taki ruchomy wentyl bezpieczeństwa, przez który uchodzi nadmiar ciśnienia. Ale są i wypadki wybuchu tegoż urządzenia. I ja właśnie jestem na takim etapie.
Życie z V. zawsze było trudne, było sztuką ale bycie z nim 24 godziny w tym większość na 6 metrach kwadratowych zaczyna mnie przerastać Czuję ten wybuch w sobie. Dla odmiany to ja jestem dla V. odgromnikiem i zwyczajnie wylewa na mnie swoje nadciśnienie. Nie wiem, jak sobie radzić. Denerwuje mnie typowe podejście włoskie do problemów. ” Parole parole ” z których nic nie wynika.
Jedynym pozytywnym akcentem była dziś rozmowa ze znajmy z agencji mieszkaniowej, A w Ascoli od wczoraj leje i znów rankiem był odczuwalny wstrząs 3,4. Ja nie odczułam bo albo zasnęłam jeszcze rankiem mocniej albo tu gdzie jesteśmy wstrząsy są mniej odczuwalne.
Dziś wypiłam tylko kawę bo przy takim odżywianiu stracę swoją nabytą linie. Obiady dla poszkodowanych są może nie najbardziej smaczne ale obfite. Wszystko co Włoch powinien zjeść w południe. Pierwsze danie ( makaron z sosem… wczoraj był ryż ale nie risotto ), drugie danie wczoraj fritatta i cukinia) dziś smażone rybki i fasolka szparagowa i owoce plus woda mineralna niegazowana.
Dzisiejsze gazety donoszą o uszkodzeniach wież innych… chodzi o wieże bazyliki świętego Franciszka na piazza del Popolo. I podobno wieża w kościele San Agostino.
Jednym słowem i Ascoli ma swoją działkę w trzęsieniu, które zebrało straszne żniwa. Wczoraj usłyszałam wstrząsającą historię od ocalonego cudem pana. Odwiedziliśmy z V. jego przyjaciela, żeby pogadać o szukaniu mieszkania. Na parkingu stał samochód z logo Hotelu ” Roma” w Amatrice. Hotelu, już nie ma. Pochłonął wiele ofiar. U przyjaciela V. był pan, który słysząc rozmowę o problemach naszych związanych z trzęsieniem, opowiedział swoją historie.
Był pracownikiem hotelu i kiedy pracował spał i przebywał na miejscu. Jego rodzina oczywiscie miała dom. Na szczęście nie w Amatrice.
W noc trzęsienia ziemi też spał w hotelu a przynajmniej miał taki zamiar.
Zadzwoniła do niego żona, że córeczka, jest niespokojna, ciągle płacze i woła tatę. Zdecydował się pojechać do domu.
Czy intuicja dziecka zadziałała czy czuwał nad nim inny święty nie wiadomo. Ocalał.
Można to podsumować tak: ” Niezbadane są wyroki Opatrzności”.
Trochę mi ulżyło, kiedy wygadałam sie na blogu.
Trzymajcie kciuki i będzie dobrze. „
I nie było to jedno trzęsienie ziemi
W październiku nadeszły dwa jeszcze silniejsze. Nawet w pobliżu 7 w skali. Byliśmy wtedy w B&B niedaleko via Loreto.
„ Subiektywnie o nocy, która minęła Data wpisu: 2016-10-27 15:09:15.0 Autor: 2lucia
Właściwie to nic jej nie zapowiadało chociaż jak tak patrzę wstecz to dzień był dziwny. Bardzo ciepły wręcz nienaturalnie przy mgle silnej stojącej za ogrodzeniem. I przez to malowniczy. Nawet zrobiłam zdjęcia bo staliśmy z V. na balkonie ” MeraVilla” i patrzyliśmy na kolorowy zamglony świat.
Wyszłam za furtkę i weszłam na polną drogę, którą zwykle chodzę z Billym. W pewnym momencie poczułam się nieswojo jakby zza mgły coś do mnie docierało. Pomyślałam, że sama na tej pustej zamglonej drodze czuję się wieczorem niezbyt komfortowo i ponieważ Billy załatwił swoje potrzeby i wyraźnie chciał wrócić do domu, zawróciłam.
Potem rozmawiałam z V. o nieudanej potrawie na kolację, którą nas uszczęśliwiono I wtedy poczuliśmy wstrząsy. Najpierw niespecjalnie mocne ale z każdą sekundą wrastające. W pokoju rozbrzęczały się, lustra, szyby, dom sie trząsł. Stałam i patrzyłam na V., który mówił:
– Terremoto znowu i to silne.
Kiedy się uspokoiło wyszliśmy z pokoju słysząc głosy. Przerażone głosy. Z dołu nadeszli właściciele. Wspólnie uspokajaliśmy spanikowanych gości.
Potem była ta nasza kolacja. W międzyczasie nadjechali kolejni goście. Potem wszyscy przybyli pojechali na pizze eskortowani przez właścicieli ” MeraVilla”. Zostaliśmy sami. Około dziewiątej wieczór postanowiłam się położyć podświadomie oczekując kolejnych wstrząsów. Zawsze występują dwa silne. Jednak drugi z reguły jest słabszy. Słuchaliśmy wiadomości o trzęsieniu w skali 5,4. Kiedy kończyłam w łazience czesać włosy nadeszło. Nie wiem jak odłożyłam grzebień ( znalazłam go później na oknie) i stanęłam w drzwiach pokoju bezradnie patrząc na V. Tym razem było o wiele dłużej i silniej. Dom trzeszczał, trząsł się… V. skomentował”
– Teraz z pewnością 6 a może i więcej. Miał rację. Wiadomości podawały od 5,9 do 6,3. Znów wyszłam z pokoju. Panowała cisza, Byliśmy sami w domu z psami bo i pies właścicieli był w domu. Wróciłam do pokoju. Znalazłam grzebień i zaczęłam w dalszym ciągu oglądać wiadomości o skutkach trzęsienia ziemi. Nie było tak źle chociaż w Ascoli i nie tylko spanikowani ludzie opuścili domy i samochodami wyjechali na otwartą przestrzeń.
Deszcz lał. Dziś wiem, że na stadionie było pełno ludzi śpiących w autach. Słyszałam, jak wracali goście. Wciągnęło mnie ciepłe łózko i chyba nawet na moment się zdrzemnęłam. Nagle rozległ się huk i silny wstrząs. Trwał bardzo krotko ale ten mnie przeraził mimo, że miał ” tylko” 4, 6 stopni. Nie poprzedziły go żadne wstrząsy. Od razu huk jakiego nigdy nie słyszałam.
Teraz dopiero nasi goście ulegli panice. Nasze sąsiadki postanowiły wyjechać. Jakoś udało nam się je przekonać, że to bez sensu jechać w nieznane w ulewną noc.
Telefony komórkowe przez dłuższą chwile nie działały. Od strony szpitala i straży pożarnej ( MeraVilla znajduje sie nad nimi) dobiegały syreny.
Najbardziej przeraziła mnie wypowiedź burmistrza Acquasanta Terme, że ” montagna si muove” czyli ” góry się ruszają. Zapytałam V.:
– Co to oznacza?
– Chodzi o ryzyko lawin i błotnych i kamiennych. – Odpowiedział.
Jednak zasnęłam. A dziś bałam się wejść na Lisa. Jednak nasza staruszka kamienica trzyma się dzielnie. Mniej było śladów niż przy poprzednim ” terremoto”. Oczywiście lodówka otwarta i tynk na podłodze w niektórych miejscach. Jak to wygląda naprawdę trudno przewidzieć.
Ascoli zdecydowanie mniej ucierpiało niż ostatnio. Uczeni w słowach mówią, że dzięki ulewnym deszczom. Woda zamortyzowała wstrząsy.
A jednak i święty Emidio też chroni swoje miasto. I tylko na jego wsparcie powinniśmy liczyć. Bo zapobiec temu trudno.
I tyle mojej subiektywnej relacji. „
Tytuł wpisu: 31 października 2016 r. Data wpisu: 2016-10-31 13:59:05.0 Autor: 2lucia
Nie umiałam wymyślić tytułu i stąd data. Bo w zasadzie będzie o dniu dzisiejszym a właściwie o jego części. Noc minęła spokojnie bo jak człowiek zaśnie to wstrząsy wtórne nie zawsze go obudzą. Mnie nie obudziły. Za to docierają do mnie drobiazgi typu, żeby laptopa nie zostawiać na stoliku pod ciężkim żyrandolem. Od wczoraj zostawiam go na fotelu w odległości od lampy.
Dziś wreszcie weszliśmy do mieszkania. My bo Billy nie wszedł. Został przed drzwiami na wewnętrznych schodach. Nie chciał. Kamienica stoi i pewnie jeszcze postoi bo mam koncepcję, że abstrahując od grubości murów i tego, że jest to kompleks poklasztorny to właśnie ten zlepek kamienic, jako, że jedna podpiera drugą wpływa na jej bezpieczeństwo. My mieszkamy na szczycie pod dachem i już nie mamy za wiele podpór innych kamienic. Stąd nasze mieszkanie ucierpiało. Na wewnętrznych schodach nie było jeszcze tak źle ale w mieszkaniu wyraźnie widać było, którą drogą przeszło trzęsienie. Bo to nie jest jednakowo. Widać jego drogę. Ucierpiała kuchnia i mały pokój. Tam pogłębiły się szczeliny i było najwięcej tynku. Najwięcej widać uszkodzeń na wspornikach sufitowych. Na dachu przy kuchennym oknie, tam gdzie przychodzi Figaro leżą dachówki z wyższej partii dachu. Chociaż niewiele. Najmniej ucierpiała sypialnia i to w miejscu gdzie stoi nasze łóżko. Tam nie spadł tynk i moja spódnica rozłożona na nim a przygotowana na niedzielny obiad, jest do założenia.
W łazience zmiotło kosmetyki z szafki ale tynk się nie obsypał bo tam jest ten drewniany belkowany sufit. W przedpokoju spadł kwiatek na schody w mieszkaniu. Reszta mebli stoi. Porcelana, szkło, obrazy i małe meble już są poza mieszkaniem więc nie było co się porozbijać. Lodówka mimo przystawienia krzesłem była uchylona.
No to ją zamknęłam. Widzę, jak bardzo cierpi V. bo na temat mieszkania nie chciał dziś rozmawiać. Powiedział tylko.
– Nic nie mów, nawet Billy nie chciał tam wejść.
To milczę ale dostałam po wyjściu kolki wątrobowej. Teraz dopiero trochę mi ” puszcza”. Pewnikiem z nerwów 🙂 bo przecież rano nic nie jadłam takiego co by ją spowodowało.
Przejeżdżaliśmy kilka razy przez Starówkę. Widać taśmy zamykające uszkodzone miejsca. Z daleka takie same taśmy widziałam na piazza del Popolo . C tam się dzieje nie wiem.
W telewizji przykazania podczas terremoto. Czego nie wolno robić. Używać windy, schodów. Najlepiej zostać w tym samym miejscu chyba, ze grozi zawalenie. A ja znalazłam swoje zdjęcia z Norcia. I katedrę, która sie zawaliła. San Benedetto, patrona Europy. Świetny pretekst do kolejnych durnych komentarzy pod polskimi artykułami. Skąd taka masa oszołomów. Nie mogę tego czytać i nie będę. Strach dopadł Rzym. A podobno jest ” wiecznym miastem”.
I tyle udało mi sie dziś napisać. Dziękuję za to, że jesteście ze mną myślami. To bardzo ważna.
Tytuł wpisu: Co ma być to będzie Data wpisu: 2016-10-30 17:33:15.0 Autor: 2lucia
Podobno każdy człowiek ma swoja świecę życia i chociażby nie wiem, jak na nią chuchać kiedyś zgaśnie. Jedne później drugie wcześniej. Od przeznaczenia nie uciekniemy.
To oczywiście nie znaczy, że lekkomyślnie spoglądam na to co się dzieje ale Ascoli jakoś się trzyma chociaż panika trwa a nawet po dzisiejszy poranku nabrała mocy.
Ja też nie jestem ta sama. Dzisiaj dosłownie zlodowaciałam ze strachu i mimo ciepłego dnia wciąż mi zimno. Znowu szczęśliwie ominęło mnie trzęsienie na polnej drodze. Mimo przesunięcia czasu Billy o zwykłej godzinie stał nade mną i znacząco na mnie spoglądał. To wyszłam w kurtce nałożonej na piżamę boć to wieś i nikogo na drodze nie ma. Wróciłam i postanowiłam się jeszcze przespać przed wyjazdem na obiad. Billy nie chciał ułożyć się na swoim kocyku i próbował wejść do mnie na łóżko. Nie wskoczy już. Za wysoko. V. spal.
I się zaczęło. Siedziałam w tym łóżku i nawet się nie ruszałam. V. się zbudził i coś tam pokrzykiwał. Trwało i trwało. Tym razem pospadały z półek różne rzeczy. W końcu się uspokoiło. Za moment poczułam jeszcze dwa silne wstrząsy ale krótkie. To trzęsienie trwało prawie minutę.
Długo trzęsły mi się ręce. Telefony i Internet długą chwilę nie działały. Potem zaczęliśmy dzwonić po znajomych. Pierwsze wiadomości w tv mówiły o sile 7,1. Potem stanęli na 6,5. Było silniejsze. Nie chcą siać paniki. W poniedziałek miały być w Ascoli czynne szkoły. Oczywiście nie ma o tym mowy. Obiad naturalnie odwołano. Przywieźliśmy nasz prowiant kolacyjny a obiad zjedliśmy na dworze bo jadłodajnia też przygotowała go w formie ” na wynos”. Na Lisa dziś nie weszłam. Przejeżdżaliśmy tylko koło domu. Stał, jak i całe Ascoli. Jutro zbierzemy się na odwagę i otworzymy bramę. Strach tkwi we mnie. Co nam przyniesie noc?”
A teraz czekamy kolejny czas na remont.
I nie tylko my.
Długi czas nie mogłam zobaczyć tamtych miejsc i zrobić zdjęcia. Po kilku latach przełamałam się. Pisałam już tutaj.
Wizyta V. w szpitalu, to dla mnie czas na prace domowe. Wczoraj niestety nie udało mi się zrobić wszystkiego, co wstępnie zaplanowałam. Miałam czas od dziewiątej kiedy, to po ojca przyjechała G. do wpół do pierwszej kiedy zabrałam się za risotto. Owoce morza zostawiłam do zrobienia przez V. Ale samo risotto to jest ponad pół godziny mieszania. Czyli miałam do dyspozycji 2,5 godziny bo godzinę zajęło mi wyjście do miasta.
Ale udalo mi się zmienić pościel, umyć wszystkie podłogi i wyprasować niestety nie wszystko. Ponieważ wyschło kolejne kupka nic mi się nie zmniejszyła. Tylko deszcz może mnie w tych zaległościach uratować. A na to się nie zanosi.
Za to wiadomości z wizyty onkologicznej w miarę dobre. Rzeczywiście w opisie tomograficznym jest redukcja nowotworu na nerce po dwóch miesiącach kuracji. Jednego o 1 cm , drugiego o 0,5 cm. Następna dawka tabletek na miesiąc i wizyta 19 września.
Upały mamy do nadal. Dziś pojechaliśmy w końcu na trzy godziny na San Marco. Na San Marco jest ze swoim podopiecznym moja koleżanka więc aktualnie siedzimy u niej na tarasie. Po piętnastej zjedziemy do Ascoli. Jutro może przyjedziemy wcześniej. Dziś taki rekonesans autubusikowy.
Na placu Arringo trwa demontaż namiotów festiwalowych. Jutro powinno być już po uprzątnięciu oliwkowego misterium .
Skończyłam pierwszą część cyklu o Agacie Śródzce. Dwa kolejne tomy jeszcze do kupienia. Za to czytam Iwonę Mejzę ” Sprawy rodzinne”. Dobrze się czyta.
I tyle bloga na dzisiaj.
Kącik LM
I taka wiadomość. Jak dla mnie bulwersujące ceny biletów.
I nie ma znaczenia czy to jest spektakl rozrywkowy czy inne wydarzenie, a nawet ostatnie pożegnanie jak w tym przypadku – pogrzeb trenera piłki ascolanskiej, który wprowadził drużynę do pierwszej ligi, wszystko jest z rozmachem włoskim. Nie lubię pogrzebów jednak na tym wypadało być. Na piazza del Popolo zamontowano ekran na którym można było śledzić i uczestniczyć w mszy żałobnej z kościoła przy placu czyli San Francesco .
Plac był pełen ascolanczkow i kibiców z chorągwiami.
Udało mi się zorganizować dwa krzesła, bo bary i restauracje były podczas pogrzebu zamknięte. I nie tylko one, ale również szereg sklepów.
Naturalnie Carla Mazzoni pożegnał burmistrz Ascoli i kiedy wymienił z imion żonę, dzieci i wnuki i pięknie powiedział, że całą rodzinę w tym momencie bierze w ramiona Ascoli zapociły mi się oczy. Pięknie żegnały dziadka wnuki. Jednym słowem było wzruszająco. A potem minuta ciszy i skandowanie kibiców:
” Carlo Mazzoni, Carlo Mazzoni” i łopot chorągwi .
Naprawdę można się było wzruszyć.
A jutro w nocy z 23/24 sierpnia minie siedem lat od tej nocy, w której nam wszystkim zawalił się świat i to całkiem dosłownie. I chociaż czas rzeczywiście ściera ostre kanty wspomnienia tych chwil, to jednak trauma w nas pozostała. I chociaż wróciliśmy do Ascoli po trzyletnie tułaczce z miejsca na miejsce, gdzie podczas tych trzech lat pakowałam 14 razy walizki, to wciąż jest to przystanek.
A teraz choroba V. i tkwiące we mnie pytanie czy uda nam się wrócić na Lisa
Spycham to w głąb siebie, ale w takim dniu jak 24 sierpnia wydostaje się ono na powierzchnię.