Ostatni dzień sierpnia

Dzień zaczął się zwyczajnie. Odebraniem papierosów V. zakupami na targu a potem o dziesiątej V. znów miał samochodowy cug. Zaproponował:

-Jedziemy do Villa Lempa ( to w Abruzzo, gdzie pracowalam, niedaleko Ascoli).

-Możemy. Ale potem powiedziałam:

– Poco do Villa Lepma. Jedzmy do Civitella.

Uwielbiam Civtella. To jedno z miejsc znanych w całej Italii. A ja lubię samą Civitella – miasteczko, chociaż sławę jej przyniosła forteca. IMG_2520

I pojechaliśmy. I zrobiłam znów mnóstwo zdjęć. Bo Civitella nigdy dosyć.

Może jeszcze dziś o niej opowiem.

Dlatego teraz będzie:

” LETNI DODATEK KULINARNY CZYLI MOJE PRZEPISY”

Dwa dni wśród „cannelloni”
Piątek, 24 sierpnia 2012 r.

Jutro mam wolne ale zwiększone. Wracam o ósmej rano w niedzielę. Dlatego dziś opowiem o tych dwóch dniach, bo pamięć może mnie zawieść i nie opowiem, jak produkuje się we włoskim do krwi i kości domu ważną potrawę – „cannelloni”.
To były dwa pracowite dni. Giulia, jak mi opowiadała dwa razy do roku robi taką kuchenną orkę i później wszystko zamraża.
Jak wiadomo miłośniczkom kuchni włoskiej i nie tylko, „cannelloni” to rodzaj powiedzmy naleśników z nadzieniem mięsnym. Ja zresztą robiłam je z tradycyjnych naszych naleśników i też były dobre. Ale te właściwe robi się z ciasta, jak na makaron.
Dzień pierwszy.
Na piecu zaczęło się gotować mięso na nadzienie „cannelloni”. Skromna ilość ośmiu kilogramów. Cały królik i cielęcina. Taki gar rosołu, który zamienił się w „sugo” po dodaniu przecieru pomidorowego. Mięso się gotowało do miękkości i po kilku godzinach obrane z kości zostało zmielone w maszynce do mięsa.
W międzyczasie Giulia przygotowała ciasto na „cannelloni”. Cóż bagatelka:
– 43 jajka i
– 4 kg mąki.
I zarobiła ogromną kulę ciasta, które czekało do dnia następnego.
Z 2 litrów mleka powstał również gęsty sos beszamelowy.
Dzień drugi
Teraz rozpoczęła się fabryka domowych „cannelloni”. Mięso przyprawiono i razem z serem parmezanem i pecorino zamieniło się w masę do nadziewania „cannelloni”.
Giuliana w maszynce do robienia makaronu wałkowała i przygotowywała długie pasma ciasta, które podsychały na suszarce do bielizny a później ja cięłam je na mniej więcej 15 cm kawałki, układając wałeczek masy mięsnej i zwijając w ruloniki. Te ruloniki układałyśmy w formach polewając beszamelem. Kilka warstw aż do wysokości formy. Na wierzch szło „sugo” pomidorowe i sporo sera.
Zeszło przy tym całe przedpołudnie. Dokładnie nie policzyłam ale wyszło około 700 „cannelloni”.
Tego dnia były na kolację. Reszta poszła do zamrażarki. Jedna forma już została zjedzona podczas uroczystego obiadu w niedzielę S’Emidio patrona Ascoli. Pozostałe czekają: na urodziny pana domu, wizytę krewnych z Rzymu i niespodziewanych gości na obiedzie.
Bo „cannelloni” to potrawa świąteczna.”

Bo chciałabym jeszcze w lecie zmieścić się z moimi książkowymi przepisami.

A teraz idę wrócić do koloru włosów mych blond.

I jeżeli zdjęcia przygotuję, to spotkamy się wieczorem.

 

Piekne nasze Marche .. całe 2

Kiedy wyjechaliśmy z Santa Vittoria M. i postawiłam na swoim, żeby tę miejscowość zobaczyć, było mi wszystko jedno, co dalej. Jeszcze nie była pora obiadowa więc jechaliśmy dokładnie przed siebie. I niespodziewanie znaleźliśmy się w bardzo ciekawym miejscu. Na wprost nas wyrosła mi przed oczami piękna brama.IMG_2461

Naturalnie wjechaliśmy w nią i te pierwsze zdjęcia są z samochodu. Jeszcze nie wiedziałam, czy zrobimy postój w tym miejscu.

Zobaczyłam jeden z największych placów jaki widziałam w życiu Pewnie wydawałby się jeszcze większy, gdyby nie trybuny widowiskowe ustawione na nim.

To było Servigliano.  Zaparkowaliśmy i zaczęliśmy oglądać plac, który zamykały trzy przepiękne bramy a na czwartej ścianie stała Bazylika.

Teraz kiedy już widziałam tę ciekawą miejscowość, której Stare Miasto to właściwie sam ogromny plac z przyległościami znalazłam taką informację. Otóż ta cześć przypomina kwadrat o wymiarach 159 metrów na 140 metrów. I taką fotkę znalazłam2Zaczęliśmy zwiedzanie a właściwie spacer po tym urokliwym kwadracie. Zaczęliśmy od Bazyliki, bo na szczęście była otwarta.

A potem już patrzyłam sobie zachwycona na bramy, detale i bandery, bo Servigliano szykowało się do imprezy. Pewnie na kształt naszej ascolańskiej Quintany.

To zwiedzamy.

Wypiliśmy kawę i pojechaliśmy w kolejną trasę.

Po prawej stronie na wysokim wzgórzu widziałam ciekawie zapowiadającą się miejscowość.

Jednak V. nie miał do niej sentymentu i została w tyle. Natomiast po prawej stronie ukazał się drogowskaz z nazwą Smerillo.

I w tę drogie postanowił wjechać V. I Pan Bóg go pokarał. Co to była za droga. Jakiejś entej kategorii. Kręta i prowadząca pod górę. Zawrócić nie było gdzie i tak z mozołem wjechaliśmy do miasteczka. Tuż przy ruinach zamku.

V. twierdził, że musi być inna droga, bo ta jest nie do przyjęcia dla mieszkańców.

Teraz zastrajkował mój aparat fotograficzny i przełączyłam się na telefon.

Okazało się, że Smerillo leży ponad 800 m n.p.m

Obejście go zajęło nam jakieś pół godziny.

I przy tej bramie V. znalazł inną drogę.

Jeszcze gorszą jak się okazało. Ale jakoś zjechaliśmy do głównej drogi.  I po kilku kilometrach trafiliśmy na właściwy dojazd do Smerillo. Miał rację. Była wygodna droga.

Mój telefon też padł i dlatego nie mam zdjęcia klasztoru San Ruffino i jeziora ” Lago San Ruffino”. Bardzo ładny kompleks wypoczynkowy.

Nie wiem po co pojechaliśmy do Amandola. Tam w parku zjedliśmy w końcu dary boże w postaci buły z mortadelą V. i bułki z boczkiem wędzonym ja. Kawa i nad głowami zaczęło się błyskać i grzmieć. Przy pierwszych kroplach wyruszyliśmy z powrotem. Złapała nas burza i deszcz. Jednak po minięciu tunelu przed Ascoli po burzy i deszczu nie było śladu. Został w górach.

I to już wszystko o tym gdzie byłam jak mnie nie było.

Jutro normalna kartka z dziennika. Nie zanosi się na żaden wycieczkowy rejs samochodowy.

Piękne nasze Marche … całe

Jak pewnie się domyślacie moja wczorajsza nieobecność spowodowana była wędrówką. I to prawie całodzienną. Co prawda wieczorem miałam trochę czasu, ale postanowiłam zrobić zaraz porządek ze zdjęciami.

Tak, że będzie ich mnóstwo i cierpliwych zapraszam. Będzie trochę miejsc, w których nigdy nie byłam.

Jako informacje podaję, to, że wypisałam się z klubu miłośników morza i teraz tylko w górach mi się podoba. Nie umniejszam morskim urokom jednak ten pobyt na zesłaniu własnie nad morzem spowodował morski przesyt.

Osobisty zarządził poranny wyjazd a nawet uwzględnił moja sugestię co do kierunku. Pojechaliśmy droga na Venagrande..

Wciąż widoczne są ślady kataklizmu. Niby zabezpieczono, ale czy kiedykolwiek wrócą te miejsca do stanu przed?. Włosi mają do tego stosunek jaki mają. Ja uważam, że prędzej się doczekamy kolejnego trzęsienia ziemi. Tfu… tfu.W Ascoli panowała duchota, tu im wyżej było bardziej rześko. Pogoda była wymarzona.

Na rozstajnych drogach nastąpiła zmiana planów. V. chciał pojechać do Palmiano. A ja w Palmiano byłam już na święcie ziemniaka ( o czym opowiadałam ) i wolałam pojechać tam, gdzie mnie jeszcze nie było. I tak padło na Santa Vittoria M.

Wobec tego obraliśmy kierunek na Force, która też już gościła na moim blogu.

Przystanek obowiązkowy w Castello San Pietro.

Tu spotkanie z przesympatycznymi zwierzakami,

towarzyszącymi nam w zwiedzaniu.

Pojechaliśmy dalej. Po drodze widziałam takie przystrzyżone drzewka całe jakby z mchu…

Tak, że tylko w Force

w pobliskim mijanym sklepie zrobiliśmy jedzeniowe zakupy.

I po drobnych przepychankach słownych, bo jak wiadomo V, to V. dotarliśmy do głównego celu wycieczki.

Teraz zapraszam na zwiedzanie Santa Vittoria M. Jest tych albumów aż dwa.

Album 1.

Album 2.

I na tym dzisiaj zakończę. Ale to jeszcze nie wszystko. Bo odkryliśmy jeszcze inne ciekawe miejsca. O tym w kolejnej opowieści:

” Piękne nasze Marche… całe „.

Dzień zwyczajny

Poza tym, że nie wiadomo dlaczego cały czas wydaje mi się, że dziś jest sobota. Pochodziłam z przyjaciółką po targu. Nic nie kupiłam a nawet nic specjalnie nie oglądałam. Potem obiad a w międzyczasie czytam te perska sagę O ile jak już pisałam pierwszy tom trochę mnie rozczarował stylem, to jednak mnie wciągnął na tyle, ze zabrałam się za drugi tom. I tu się działo. Jak na razie ten tom był najlepszy. Bo czytam teraz trzecia część i zdecydowanie z tych trzech najsłabsza. Przypomina troche przewodnik turystyczny, tak dokładnie jest opisane co zwiedza i co powinna zobaczyc bohaterka. teraz kiedy zbliżam się do końca akcja się rokreciła i pewnie zabiore się za dwie kolejne części bez przerwy.

Zdecydowanie nie jest to czas stracony na czytanie. Żadna rewelacja, ale poczytać warto. szczególnie jak ktoś lubi klimaty orientalne.

No to o czytaniu było.

Nic innego nie mam do doniesienia. Może popoludniu wyjde w miasto i będe miała świeże wiadomości.

Acha upał mamy, ale to zadna nowość.

W kolejce przepisów czyli w

” LETNIM DODATKU KULINARNYM…. „ znalazł sie jak na zawolanie przepis na chłodnik.

Jednak będzie pomidorowo, czyli „ Pomidorowy Chłodnik Damy”
Czwartek, 23 sierpnia 2012 r.

Depresja depresją a jeść trzeba, szczególnie, kiedy upał zwala z nóg a na obiad, jest makaron.
To zabrałam się za ten chłodnik, który to przepis dostałam. Oczywiście wczoraj się zabrałam. Najpierw osobiście udałam się do warzywnika i do gaju pomidorowego i przyniosłam 8 ogromnych pomidorów, dojrzałych i pięknych.
Potem według przepisu. Tylko zamiast soku pomidorowego wzięłam 2 butelki pomidorów Giuliany. Taki gęsty sok do robienia różnych rzeczy.
Kiedy, już zmiksowałam, doprawiłam, garnek poczekał aż ugotuję fasolkę szparagową. Guliana nie je cebuli surowej a w przepisie była, więc ja dałam fasolkę szparagową i podwójną ilość czosnku.
Dwa wężowe ogórki i fasolka szparagowa powędrowały do gara. Gar powędrował do spiżarni, bo do lodówki się nie zmieścił.
Dziś schłodziłyśmy go dodatkowo kostkami lodu, co mu nie zaszkodziło, bo był gęsty ( ten chłodnik nie gar). Jako dodatek zrobiłam grzaneczki z bagietki. Na obiad załapał się elektryk, który podłącza prąd do bramy. Giuliana przezornie zapytała czy będzie, jadł polski obiad, bo jak nie to ona mu coś innego zrobi. Szczęśliwie facet oporów nie miał a kiedy na stole pojawił się gar z chłodnikiem z ciekawością patrzył.
Chłodnik smakował WSZYSTKIM. Gar został opróżniony.”

Cuda i wianki. Mam wiadomość że nie mozna dodać komentarzy. Fakt mnie też nie przyjmuje. Kto może proszę się ujawnic.

Wędrówki ludu polsko- włoskiego

Tym razem ” białą” noc zaliczył osobisty. Ja przy tym teŻ nie pospałam dobrze, bo wiadomo. O ile ja staram się zachowywać cicho, to V. łaził po domu, otwierał żaluzje, zamykał żaluzje a ja sen mam lekki.

Trudno świetnie.

Poprzedniego dnia późnym popołudniem objechaliśmy via Loreto. Kto pamięta to wie, Że tam mieszkaliśmy daleko od centrum tuż po trzęsieniu ziemi. Tą drogą jeździliśmy kilka razy dziennie, bo jedzenie, najpierw dawano w jadłodajni a po kolejnych trzęsieniach ziemi w formie suchego prowiantu. Mieszkaliśmy w B&B bez kuchni.

Wstałam o siódmej i usłyszałam, że jak tak to jedziemy na targ do San Benedetto.

Niech będzie. Po drodze V. zatankował do oporu i kiedy o dziwo na pobliskim parkingu w okolicach targu było miejsce zdążyłam sobie zrobić fotkę palmy i przekwitającą bugenwille.

W tym roku szybko przekwitają. Jeszcze moja ulubiona brama.

I na targu dosłownie w biegu na ” pchlim stoisku złapałam chiński wazonik

I kieliszek do kolekcji.

Wypiliśmy kawę. Zrobiliśmy objazd Martinsicuro w którym żyliśmy rok i w sumie mam sentyment do tego miejsca .

A potem powrót do Ascoli. V. spotkał się po drodze z blacharzem celem umówienia terminu wyklepania tego co wgniótł kilka razy. I stwierdził, że do domu nie wracamy a jedziemy do Acquasanta.

No to pojechaliśmy. I tak powstał album podróżny…

Z kościołem w Santa Maria

i widoczkami przydrożnymi

Nawet z takimi ciekawymi kamieniami. Niestety bez objaśnienia, gdzie i kiedy je umiejscowić.

Tak, że dziś na blogu w kolorze zielonym i upalnie.

Czas poszukać kolejnego przepisu.

” LETNI DODATEK KULINARNY CZYLI MOJE PRZEPISY”

Lubicie suszone włoskie pomidory? Bo ja bardzo. Ale zanim o nich opowiem przyznam się do chwili grozy, jaką przeżyłam.
Suszone pomidory to po włosku „pomodori secchi”. Czyli suszone pomidory a mnie za Boga Ojca te suszone do głowy nie przychodziły. „Suche pomidory” i już. Niby tak ale mi to nie brzmiało. Zaczęłam szukać w pamięci odpowiedniego słowa i pomogły mi grzyby. Grzyby suszone i pomidory suszone. Uff. Brakuje mi słów czy co?.
Ale wracam do pomidorów SUSZONYCH. W Ascoli kupuje się je na piazza Roma, kiedy jest targ produktów spożywczych. Nigdy nie udało nam się donieść z P. całej torebki do domu. Połowę zżarliśmy spacerując.
Giulia nie robiła ich nigdy aż w tym roku będąc z wizytą u siostry mamy Lorenzo została poczęstowana na przystawkę domowymi suszonymi pomidorami w oliwie.
I dziś postanowiła zrobić sama. Pod dozorem mamy Lorenzo, która te pomidory też przygotowuje. Ja też załapałam się na instruktaż. Proste, tylko z jednym ważnym składnikiem będą problemy, chociaż wymyśliłam zamiennik.
Powinny być pomidory podłużne tak zwane „romanelli”, bo to właśnie pomidory na przetwory. Są bardziej mięsiste.
Pomidory zostały przekrojone na pół i ułożone na długiej desce. Później mama Lorenzo, który dzielnie pomagał, posypała je grubo solą.
I to wszystko. Pomidory zostały wystawione na słońce i tak mają schnąc przez około tygodnia. Kiedy, już wyschną zanurza się je w „vino cotto” ( specjalność Marche i Abruzzo) żeby namokły i znów suszy na słońcu. To wszystko. Tu właśnie pojawił się problem. Bo w Polsce pomidory są, „romanelli” zresztą. Sól jest, słońce bywa ale „vino cotto” nie spotkałam i piłam pierwszy raz w Italii.
Myślenie ma kolosalną przyszłość, więc wymyśliłam. Można zastąpić miodem pitnym, który ma zbliżony smak do „vino cotto”. Bo „vino cotto” to gotowany w wysokiej temperaturze moszcz winogronowy. Musi zmniejszyć objętość od 1/3 do połowy. Później sok zlewa się do beczułek dębowych i tam w tych beczułkach fermentuje. Po fermentacji miesza się ze starym gotowym już „vino cotto”.
Miłośniczkom przetworów na zimę polecam ten włoski przysmak.
Z oliwą z oliwek podaje się je na przystawkę. Ja podjadam same. P. używa do sosów i innych smakołyków. O pomidorach chyba więcej nie będzie, przynajmniej z mojej strony.

I teraz już do zobaczenia. Mam nadzieję, że jutro. 🙂

Wokół brzucha czyli co kraj to obyczaj

Uwaga: Nie czytać przy jedzeniu.

Ten brzuch to dosłownie. I nie ma nic wspólnego z żołądkiem i jedzeniem. Brzuch jako brzuch.

Jednym z dziwactw włoskich ( moim zdaniem subiektywnym ) jest strach przed zmarznięciem w brzuch. Szczególnie podczas snu. Nawet jak jest upalnie brzuch musi być czymś nakryty.

Zimno , jakie dopadło by tę część ciała grozi śmiercią lub poważnymi komplikacjami zdrowotnymi. 😀 Jakimi , nie udało mi się dowiedzieć. 😀

Popularnym ocieplaczem na brzuch podczas zimy jest taki pas najlepiej z owczej wełny zapinany teraz na nowoczesne rzepy.

A jak już jesteśmy przy brzuchu, to w końcu odważę się napisać o takiej dziwnej sprawie. Otóż nas cudzoziemców z Polski a zwłaszcza Polki straszliwie denerwuje bezpruderyjne zachowanie Włochów na temat fizjologii a zwłaszcza wypróżnień. Oni kochają rozmowy na ten temat. Nie ma tabu. No i w porządku. Fizjologia rzecz normalna. Tylko czy koniecznie trzeba o tym rozmawiać i informować szerokie grono znajomych siedzących przy obiedzie lub kolacji.

A tak to się często odbywa.

Mnie już przestało mdlić, bo ja odporna jestem.

Co mi przypomina historyjkę domową. Otóż moja babcia opowiadała, że popularnym toastem oficerów, ale wyłącznie w gronie męskim, był toast:

„Żebyśmy tylko zdrowi byli i regularny stolec mieli”.

Mój dziadek po wielu latach, kiedy był schorowany mówił do babci:

– Tak się śmiałem z tego toastu, ale jaka to ważna rzecz.

Ale roztrząsanie tego tematu przy obiedzie?

Absolutnie nie do pomyślenia.

A ostatnio jeden z przyjaciół osobistego dokładnie mnie uświadomił jak powinno się siedzieć na muszli klozetowej, żeby był, że tak powiem prawidłowy przepływ. On o tym dowiedział się z telewizji i zaraz tą wiedzą podzielił się z przyjaciółmi.

No cóż Włosi nie mają skrupułów żeby wejść do łazienki a nie zawsze są klucze. W hotelach łazienka przy pokoju prawie nigdzie nie była zamykana. Rozmowa kiedy jeden z partnerów siedzi na sedesie jest normą, która mnie osobiście do szewskiej pasji doprowadza.

Ale, że odważyłam się o tym publicznie napisać, to jest jednak jakiś wpływ Italii. Kiedyś by mi to zwyczajnie nie przeszło przez klawiaturę.

Jak i zamieszczenie dzisiaj przepisów kulinarnych.

Będą jutro. 😀

Zwyczajnie

Długo w nocy czytałam i ranek przywitaliśmy jak na nas ( bo i V. spał) późno. O 10.30. 😀 Chciałam skończyć książkę, bo ja tak mam, że czytam nawet jeżeli mam mieszane uczucia jak w tym przypadku, nie zacznę kolejnej aż nie przeczytam poprzedniej. Ta książka to ” Dom lalek”

W sumie dziwna książka i chyba jednak nie moje klimaty. Autorka po doskonałej sadze ” Spacer Aleja Róż” miała u mnie kredyt zaufania. Ale teraz chyba od niej odpocznę. 🙂

Tak, że jako osoba wyspana miałam chwilę dla siebie i wróciłam do ” koczka baletnicy”, który w pełnej wersji upięłam. Jest chłodniej w nocy więc automatycznie jestem bardziej wypoczęta. Nawet sobie sesję z koczkiem zrobiłam. 😀

Czyli klasyczna ” głupawka” mnie naszła.

Chciałam nawet na obiad zrobić kluski śląskie, ale osobisty wybrał makaron. I dobrze mniej roboty. Ja tam ostatnio niezbyt się palę do gotowania chociaż wymyśliłam nową wersję bakłażana i w najbliższym czasie się nią podzielę.

Wczoraj zaszalałam i z podpowiedzi wkładki reklamowej kupiłam serię ” Perska miłość”. Aż pięć tomów. Czego tam nie ma . ” Perska miłość” , ” Perska zazdrość”, ” Perska namiętność” „Perska nienawiść ” i nawet ” Perska zmysłowość”.

Chyba zadziałało wspomnienie ” Wspaniałych lat” bajki z 10001 nocy w wersji tureckiej. Byłam jak pamiętacie wielką oglądaczką przygód bohaterów i życia Sulejmana Wspaniałego.

Autorki nie znam a więc wielka niewiadoma.

Jeżeli ten dzień tak się potoczy jak do południa, to będę wieczorem w stanie najwyższego zadowolenia.

I teraz

„LETNI DODATEK KULINARNY CZYLI MOJE PRZEPISY „

Najzwyklejsze smaki Italii

Wtorek, 14 sierpnia 2012 r.

Każdy kraj ma swoje najzwyklejsze potrawy oprócz tych wypracowanych i eleganckich. Ma je Polska ( np. te jajka w śmietanie). Ma je również Italia.

Kiedy pani domu nie ma koncepcji obiadowej padają dwie propozycje:

Spaghetti z „aglio, olio e peperoncino|” czyli czosnek, oliwa i ostra papryczka.

Czosnek drobno kroimy i przesmażamy na oliwie uważając, żeby się nie spalił, dodajemy ostrą papryczkę drobno pokruszoną lub pokrojoną, jak świeża ( ewentualnie w proszku) i już. Gorący makaron wrzucamy do mieszanki na patelnię ( kolejny raz przypominam: makaron na patelnię do sosu a nie sos do makaronu). I jemy. Ja to proste danie uwielbiam.

Drugą taką potrawą, jest spaghetti z masłem i parmezanem. Jeszcze prostsza.

Ostatnio Giulia głośno myślała, co zrobić na obiad. Obecna pielęgniarka powiedziała:

– Ojej, zrób spaghetti z parmezanem i masłem.

I tak Giulis zrobiła. Co to za przepis? Ugotować spaghetti, roztopić masło na patelni, wymieszać z makaronem i posypać solidnie parmezanem.

To mi przypomniało scenkę z domu rodzinnego, kiedy moja babcia mówiła:

– O Boże, już nie wiem, co gotować.

– Chyba zrobię zupę kminkową.

I robiła a my, czyli mama i ja bardzo ją lubiłyśmy i czekałyśmy na brak inwencji kulinarnych babci.

Ale wracam do smaków Italii. Domowych smaków Italii.

Jest też potrawa raczej kolacyjna i pyszna. Smażony ser „pecorino” ( owczy).

Ser kroimy w grube kromki. Obtaczamy w mące i w jajku. Smażymy z obu stron na oleju i na grubym papierze odsączamy z tłuszczu.

Ciężkostrawne ale pyszne. Na zimno też.

To na dzisiaj tyle o zapachu kuchni włoskiej, w której też nie może zabraknąć oliwy z ostrą papryczką. Kiedy smak, jest mało wyrazisty dodaje się tej piekielnej mikstury.

Sama się zrobiłam głodna.

Acha jeszcze przysmak Włochów. Giulia uwielbia chleb z szynką i na górze świeże figi. Można bez szynki tylko z oliwą.

To te smaki, które zabierają Włosi w świat.”

To do jutra i polecam się w kwestii mojej statystyki.

Kolejna rocznica

Dziś w nocy minęło trzy lata. Aż trzy lata od tamtej strasznej nocy 24 sierpnia 2016 r.

My przez te lata przeżyliśmy bardzo wiele i pewnie ma to swój wpływ na nasze obecne życie.

Odszukałam pierwszy wpis z blogu na ” bloxie”, który zarchiwizowałam.

Tak wtedy napisalam po pierwszych godzinach po katakliźmie.

” Tytuł wpisu: Ascoli na zewnątrz całe

Data wpisu: 2016-08-24 14:03:54.0

Autor: 2lucia

Kochane moje… nie zaliczam się do osób bojaźliwych, bo ja mieszkająca na Śląsku to wstrząsowo jestem przyzwyczajona. Pamiętam trzęsienie ziemi w Aquila,  bo zmiotło nam wtedy wszystko ze starego telewizora. Ale dziś w nocy naprawdę się bałam. Kilka minut wcześniej byłam w łazience,  bo wczorajszy dzień spędziłam na pogotowiu. Zasłabłam znów w supermerkato i V. zawiózł mnie na pogotowie. Dali mi kod ” żółty” … po czerwonym to kolejny i wykluczyli serce. Okazało się, że ja pod ciśnieniowiec mam ciśnienie wysokie i sensacje, że hej. Potem jak to w służbie zdrowia bywa od 13 tej do 16 tej leżałam w sali typu poczekalnia czekając na szczegółowe badanie.

 Szczęście w nieszczęściu, że zrobili mi wszystko z TAC głowy nawet i ciśnieniem w nogach i inne ustrojstwa. Wyglądało, że zostanę, ale po TAC i kroplówce puszczono mnie do domu zalecając zwiększenie picia ( wody) i kontrolę w poradni neurologicznej. Była prawie dwudziesta.

Głowa mnie bolała. Nic nie jedliśmy z V. Mimo, że V. zrobił kolację nie jadłam położyłam się i straciłam nad osobistym kontrolę, który odstresowywał się przy winie. Zasnął przed trzecią rano.

Ja wstałam do łazienki bo dali mi jakąś kroplówkę na zbicie ciśnienia i latałam sikać w tę i w tamtą. Musiałam na chwile zasnąć, bo obudziły mnie wstrząsy. Nie takie kołysanie, ale silne trzęsienie i hałas spadających kamieni. Zgasło światło. V. spał. Ja siedziałam na łóżku i nie wiedziałam, co robić. Najstraszniejsza, jest ciemność. Słyszałam tłuczenie się szkła w kuchni.

Kiedy się uspokoiło po chwili włączyli światło. Wyły alarmy, jakieś klaksony i wszędzie paliło się światło.

Wstałam i wrzuciłam do torebki komórki i próbowałam dobudzić V. Z miernym efektem. W końcu jednak wstał i usiedliśmy w kuchni. Raczej zdemolowanej. Rysy na ścianach. Na podłodze szkło ( straciłam też 2 łabędzie z kolekcji). Wszędzie biało od tynku.

Jeszcze trochę potrzęsło, bo tak jest zawsze a później nastąpił drugi mocny, choć na szczęście słabszy wstrząs. Znów zgasło światło. V. za nic nie chciał wyjść z domu. Twierdzi, że w tej kamienicy jest dobre miejsce, nawet okruch tynku w tym miejscu nie leżał a wychodząc może być różnie. Zaufałam, bo samego go nie chciałam zostawić.

Potem rozdzwoniły się telefony. Do rana przedrzemałam. Koło południa wyszłam z Billym. Ascoli stoi, jakby nic. Ucierpiało w domach jak słyszałam z toczących się rozmów.

Do neurologa nie poszłam, bo niech to się uspokoi.

Trochę posprzątałam. Odmiotłam laptopa, bo wiem, że mnóstwo osób pyta, co ze mną. Od rana uspokajam rodzinę i przyjaciół. A przed chwilą znów zakołysał się żyrandol. Oby już był koniec, bo jednak patrząc na ściany myślę o ekspertyzie. Pod balkonem na drugim podeście leżą opadnięte bryły z obrzeży drzwi z mieszkania niezamieszkałego. Na pierwszym podeście gruz i kamienie. Uliczka, jest w części zastawiona barierkami.

Ucierpiały miasteczka, które znam… i zwiększa się ilość ofiar. Kilkanaście sekund.”

A tak opowiadałam w polskiej prasie o tych kilkunastu sekundach.

https://dziennikpolski24.pl/przezylam-trzesienie-ziemi-to-cud-wideo/ar/10581414

Wydawało mi się stosownym przypomnieć o tym, o czym chciałabym zapomnieć, ale nie potrafię.

Z przytupem

Jak już ta zmiana pogody wreszcie przyszła wczoraj to z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nawet trąba powietrzna na piazza del Popolo

U mnie nieco mniej wiało, ale burza taka własnie z przytupem.

I ta ulewa… a nawet grad, który jak to grad narobił szkód w winnicach.

I od tego momentu ochlodziło się. Noc była znosna.

A w bonusie zmiany pogody dostaliśmy taka przepiękną tęczę, za której mostem żyją szczęśliwie wszystkie nasze zwierzaki.

A tak to Bogu dziękuje, że jestem jedynaczką. Jak patrze na te przepychanki V. z jego braćmi i to wcale nie żartem, to nie mam słów. W tym wszystkim dziewięcdziesięcioletnia matka, którą pozostała dwójka skutecznie chce manipulować przy jak najmniejszym obciążeniu siebie.

Pewnie skończy sie sprawą u adwokata.

Patrze na to i strach mnie ogarnia, co jeszcze kochający się bracia wyczynią.

Tak, ze dziś kończę, bo ciśnienie mi podskoczyło. A przy okazji w myśl ” gdzie drwa rąbią tam wióry lecą” i mnie się oberwało. I to od badante matki. Rumunki zresztą. Może jeszcze o tym napiszę, bo mnie dusi.

To może:

” LETNI DODATEK KULINARNY CZYLI MOJE PRZEPISY „

Dziś „zupa śmieciowa „. Zielone pędy czosnku, młode ziemniaczki, marchewka, seler, zielony groszek i bób. Ugotowany osobno i obrany ze skórki. Bób wrzucony w ostatniej chwili. Wszystko na włoskiej oliwie z oliwek i polskimi lanymi kluseczkami. Garnuszek tej zupy Giulia podała wujkowi zza płotu.


Przepis Giuliany na:
fasolkę szparagową.
Pyszna. Sezon w Polsce też chyba a więc polecam.
Składniki:

  • fasola szparagowa ( najlepiej zielona okrągła)
  • pomidorki małe, ( ale mogą być i normalne tylko mniejsze)
  • boczek wędzony lub szynka
  • czosnek
    Fasolkę gotujemy. Pomidorki drobno kroimy ze skórką i wraz z drobno pokrojoną szynką lub boczkiem dusimy na patelni lub w garnku. Najpierw szynkę podsmażamy a potem dodajemy pomidory.
    Kiedy pomidory zmiękną dodajemy czosnek i za chwile fasolkę. Razem chwile dusimy i już.
    Bardzo smaczne.

Czwartek 22 sierpnia 2019 r

Chciałam co prawda napisać w tytule tylko ” Czwartek”, ale przecież to jest konkretny czwartek . A zaczął on mi się bardzo wcześnie. Wczoraj odsypiałam poprzednią ” białą ” noc i dlatego kiedy zobaczyłam po otwarciu oczu, że osobisty wstał powlokłam się szurając japonkami włożonymi nie tak jak trzeba do kuchni. Za oknem nie było słońca. Ucieszyłam się, że może trafił sie pochmurny dzień. Niestety kiedy popatrzyłam na kuchenny zegar była 6.35. Słońce dopiero zamierzało wstać.

-Kawa? – Zapytałam osobistego.

-Nie, wracamy do łóżka. Wcześnie.

-Kawa. – Zadecydowałam, bo generalnie byłam wyspana. I tak po kawie zabrałam się za prasowanie zanim upał dowali mi przedpołudniowo. Potem prysznic i mogliśmy koło dziewiątej a nawet chyba wcześniej pojechać na spacer.

I sobie jeździliśmy bez celu i nawet nic specjalnie nic mi się nie rzucało pod aparat fotograficzny.

Raz taki sobie widoczek strzeliłam.IMG_2307A raz zaniemówiłam i musiałam zrobić zdjęcie takiej willi, która zamiast tarasu miała osobistą ” świątynię dumania”.

A przy murze rosła samotna gałązka oleandra za to z pięknym kwiatem.

Po powrocie dietetyczny obiad i takie tam domowe roboty. Bez nich życie byłoby nudne. 😀

Oczywiscie moje poletko internetowe do ogarniecia.

Co mi przypomniało że   statystycznie ten miesiąc zapowiada sie w dolnych strefach stanów średnich. W końcu sa wakacje i urlopy mimo, że  w Polsce rok szkolny za pasem. W Italii jeszcze trochę, ale i tak widać pełen szkolny asortyment w sklepach.

Festa goni festę, jednak jakoś mnie już nie pociągają.

Najbardziej to ja lubię ” święty spokój”.

Ale też bez przesady.

Miłośnikom

” LETNIEGO DODATKU KULINARNEGO CZYLI MOICH PRZEPISÓW” dziś uprzejmie polecam najbardziej włoską … pizzę.

Z „Kuchni Giuliany” – pizza urodzinowa

Poniedziałek, 4 czerwca 2012 r.

Mogłabym właściwie napisać ” relacja spod pieca chlebowego, „ bo prawdziwa pizza włoska musi być pieczona w piecu chlebowym.

Włosi swoją pizzę uwielbiają nic, więc dziwnego, że na kolację urodzinową Dawida Giuliana postanowiła zrobić pizzę. Było nas na kolacji trzynaście osób z Lorenzo. A więc powstało 14 różnych „pizza”.

Tym razem Giulia nie robiła ich sama. Pilnowała pieca i zarządzała ogólnie. Pizze robiła mama Lorenzo, która przybyła przełażąc przez graniczny płot. Ja pomagałam ogólnie pilnie śledząc, co się dzieje i robiąc za zmywarkę kategorii lux.

Mama Lorenzo na 14 pizzy wzięła:

– 3 kg maki

– 50 g drożdży

– wodę ciepłą

– sól

– cukier

acha i dwie czubate łyżki smalcu.

To są proporcje na 14 pizz. Kto chce niech sobie przeliczy ile trzeba na jedną. Ja taka zdolna matematycznie nie jestem i prawdę mówiąc nie chce mi się.

Najpierw do mąki Daniele włożyła smalec. Następnie w dobrze ciepłej wodzie rozpuściła drożdże i wlała ją do mąki. Trochę soli. Trochę cukru. Rozpoczęło się zarabianie ciasta na pizze. Kiedy Daniele uznała, że ciasto jest gotowe zostawiła je pod ściereczką do wyrośnięcia. Później ciasto podzieliła na 14 porcji i pozostawiła do kolejnego wyrośnięcia. W tym czasie w kuchni się działo. Kroiło się sery, cebulę, paprykę i inne składniki na różne rodzaje pizzy. Na piecu dusiła się cebula, grzyby i papryka.

Włosi rozróżniają dwa rodzaje pizzy: czerwoną  (rossa) czyli posmarowana „sugo” pomidorowym i białą ( bianco ) bez sosu pomidorowego.  Takie właśnie były przygotowywane.

Daniele, zaczęła przygotowywać spody do pizzy. Przy pomocy takiego urządzenia. Dwa ruchome wałeczki: duży i mały zapewniają równe rozłożenie ciasta w formach. Później na cieście powstawały wariacje pizzowe. Z tuńczykiem, klasyczna Margerita – tylko „sugo” i z „mozzarella”, z szynką gotowaną, z salami pikantnym i papryką, z czterema rodzajami serów i z grzybami i z cebulą i parówkami pokrojonymi w plasterki.

Włosi na górę pizzy dają maksimum cztery składniki.

Pizza jest cienka. Dobrze wypieczona na spodzie. Niektóre pizze Giuliana podpiekała w piecu a później kładła na nich szynkę i „mozzarelle” i jeszcze na moment do pieca.

Nie muszę chyba zapewniać, że wszystkie były pyszne i każdy rodzaj miał swoich zwolenników.

I tak pewnie narobiłam miłośnikom pizzy smaku na prawdziwą włoską pizzę. To do dzieła. I jutro a może dziś na kolację pizza. Pizza z ” kuchni Giuliany”.