Niedziela, niedziela powinna być dla nas

Ale nie jest. Ani pogoda. Dla bogaczy może i tak, bo mogą sobie pojechać do krainy wiecznej wiosny. Wygląda na to, że w tym roku wiosnę odwołano. Dzisiaj uświadomiłam sobie, że za miesiąc i ciut wiosna, której w tym roku nie było się skończy. I dzień zacznie się skracać. I tyle z uroków wiosennych. Bo czy to normalne w Italii przede wszystkim, która zalicza się do ” ciepłych krajów”, żeby podstawowym okryciem wciąż była kurtka w wersji lżejszej, bo jednak te kilkanaście stopni jest. I na nic zda się zaklinanie temperatury jak jedna w piątek spotkana pani, która szła w letniej sukience z dekoltem i klapeczkach. Nawet o dziwo pani z którą kupowałam chleb w piekarni i szłyśmy w tym samym kierunku popatrzyła na nią i zapytała mnie:

-Signora jest tak ciepło?. Bo ja w kurtce od rana.

-Ja też w kurtce. – Odpowiedziałam. – Na taką sukienkę raczej za chłodno.

-No właśnie. A wczoraj, to widziałam jednego pana w podkoszulce. A tu nie ma wiosny. I chłodno.

I na dodatek mamy wciąż opady deszczu. Niby dobrze, bo strasznie go brakuje, ale jak to w Italii jak leje, to strugą i wszystko wylewa i wypłukuje zwłaszcza warzywa. A słońca brak. W górach wciąż sporo śniegu. Widać go było na trasie Tour de Italia, bo trasa prowadziła przez Apeniny.

W Ascoli wilgoć i na placu na kiermaszu kwiatów roślin nie trzeba podlewać, bo co chwilę pada. Wyszłam na chwilę, to trochę tego kiermaszu uwieczniłam.

Około czwartej planuję spory spacer nawet pod parasolem. Muszę odreagować domową atmosferę. Pójdę do Eurospinu, bo jakiś cel należy mieć. Wczoraj zaczęłam czytać czterotomową serię Eugeniusza i Beaty Dębskich zatytułowaną ” Tomek Winkler”.

Skończyłam „Deficyt na niebieskie migdały”. Trochę się rozczarowałam. Dla mnie powtórzenie ” Marii i Magdaleny”.

Bardzo jestem ciekawa zdania po przeczytaniu tej pozycji przez kogoś.

A teraz Kącik LM z witrynami u „Sabatino”.

I to z witryn i aranżacji w butikach Ascoli wszystko. Pewnie niedługo nastąpi zmiana, to wtedy może będzie bardziej wiosennie i słonecznie.

Niedzielny odcinek ” Życiorysu PRL em malowanego”

DZIECINSTWO I LATA SZKOLNE

Byłam grzeczną dziewczynką

Od urodzenia byłam grzecznym dzieckiem. Jest rok 1948.

Na szczęście urodziłam się po wojnie. To moje zdjęcie chrzestne.

 Miałam rok, kiedy mnie ochrzczono, czekano na przyjazd mojej cioci z Anglii, ale się nie doczekano i w końcu do chrztu trzymała mnie inna pani. Za to jechałam do kościoła bryczką zaprzężoną w białe konie. A sukienkę przysłała mi ciocia – babcia z Ameryki i była różową a nie  jak w Krakowie dla dziewczynek niebieską.

Tu juz mam 2 latka

i loka zastąpiła kokarda. Jestem dalej bardzo grzeczna i mowię  już „ dziękuję i przepraszam” zwłaszcza  kiedy przechodzę koło psa – wilczura mojego wujka. Grzecznie dygam kiedy chcę przejść i mówię:

– Przepłaszam Łabuś ( Rabuś,  bo tak się nazywał pies) ty wilcza natuło.  Do dziś nie wymawiam dobrze litery „r”. mam takie francuskie „ r „.

Czas leci, ale gołębie na Rynku są wciąż te same jak i współczesne.

Sukienkę mam w modną dla dziewczynek pepitkę.

Czas leci w dalszym ciągu. Czasem wędruję na wycieczki z moją Babcią.

W szkole siedzę w pierwszej ławce i z … chłopcem. Miał na imię Romek.

 Mam już prawie 14 lat. Ale dalej jestem bardzo grzeczną dziewczynką. A piesek nazywał się Miki i był suczką.

Szkoła Podstawowa trwała 7 lat i w 1961 r. udało mi się ją skończyć bez problemów. Był nawet komers i to zdjęcie zrobione zostało przed zabawą.  Sukienkę mam czerwoną w białe groszki i już pojawia się kolejny wzdychulec koło mnie.

Był zresztą świetnym matematykiem, co nie było bez znaczenia w liceum, do którego oboje poszliśmy.

I być może pokażę Lucię już mniej grzeczną… Już nastolatkę.

Lucia z zabawkami

Lalki, misie, inne ukochane zabawki dzieciństwa. Miałam ich sporo, ale nie żadną oszałamiającą ilość, bo w pewnym momencie zabawki zastąpiły książki.

Pierwszą ukochaną zabawką był piesek, szmaciany piesek, który trzymam w rączce na zdjęciu, gdzie liczę sobie 1 rok życia. Kolejnym ukochaniem był ogromny, ale nie taki, żeby nie móc go ciągnąć po podłodze za łapę…niebieski, ( bo innego materiału widocznie w 1948 roku nie było) miś z pluszu. Zakończył żywot, kiedy postanowiono go wyprać i szwy się rozlazły i trociny, którymi był wypchany wysypały się na zewnątrz. Żeby uniknąć tragedii wytłumaczono mi, że to wina wiatru, który porwał misia z balkonu, kiedy się suszył. Jakoś dałam sobie to wytłumaczyć, bo rozsądnym dzieckiem byłam. Wiatr, siła wyższa.

Kiedyś mama kupiła mi klocki, ale takie w postaci nowoczesnej wsi. Były domki z osobnymi dachami i drzewa i kościół (!!!) i szkoła. Można było układać te klocki w różnych wariantach. Legenda rodzinna głosi, że kiedy przyszedł do mnie lekarz rodzinny, bo ciągle zapadałam na anginy, popatrzył na moją wieś i powiedział:

  – Jakie to ładne, sam bym się tym pobawił.

Lalki, lubiłam zawsze, ale więcej jeszcze serwisy dla lalek i garnuszki, kuchenki i oczywiście mebelki. Takie  miałam zacięcie gospodarcze. Kiedy byłam podlotkiem dostałam piękny dom dla lalek. Z kuchnią na parterze z prawdziwym zlewem kuchennym z wodą. Z tyłu był zbiornik  do którego wlewało się wodę i woda płynęła z kranu. Miałam w nim światło elektryczne, bo jeden z moich kolegów – elektryk amator w jakiś sposób doprowadził tam prąd na baterię. A inny z maleńkich filiżanek zrobił mi abażury w żyrandolach. Mnóstwo moich kolegów bawiło się w urządzanie tego domku ze mną. Ja szydełkowałam serwetki i haftowałam obrusy, a oni robili mebelki, światło i takie męskie zajęcia domowe. Podarowałam ten domek później ( a był piętrowy ze strychem) mojej małej kuzyneczce. Nie myślałam o mojej ewentualnej córce.

Ważną zabawką była skakanka. W gumę nie skakałam, ani ja ani moje koleżanki. Skakanka to było coś. Kto dłużej i bardziej skomplikowanie będzie skakał. Miałam też lalkę – żabę zieloną, którą moja mama zabrała dla dzieci do szpitala podczas epidemii Heinego- Medina , kiedy miała w nim kwarantannę. Ważną zabawką mojego dzieciństwa była lalka Murzynek. To były czasu równości i braterstwa. Też miałam Murzynka i oczywiście marzyłam o lalce, która zamyka oczy i mówi „mama”. Takich bajeranckich lalek, jak teraz nie było. Jak już miała prawdziwe włosy i zamykała oczy to był ósmy cud świata. Lalek miałam chyba z osiemnaście . Aż do matury się nimi bawiłam. Każda miała swój kufer wyprawowy i szyć nauczyłam się właśnie szyjąc kiecki i inną garderobę dla moich lal. Były damy z piękną bielizną, którą obrabiałam koronką szydełkową, ( bo tę umiejętność wpoiła mi moja ciocia, kiedy miałam może z 10 lat. Ale były też dzidziusie, które miały prawdziwą wyprawkę. Koszulki i kaftaniki takie same, jak prawdziwe i pieluszki z tetry.

Moja mama czasem się ze mną bawiła tymi dzidziusiami i ona żartem nauczyła mnie, jak fachowo zmienia się pieluszki, kąpie i tę pieluszkę zakłada. Miałam, jak znalazł. Tak samo ona nauczyła mnie robić lalkom zastrzyki, tak, jak się powinno to robić.

Do zabawek obowiązkowo były zaliczane sanki. Początkowo z oparciem ciągnięte w sile jednej babci. Marzeniem i pasowaniem na dorosłą dziewczynkę  były sanki bez oparcia, które pewnej zimy dostarczył Święty Mikołaj. Roweru nie miałam i do dziś nie umiem na nim jeździć. Teraz myślę, że była to przezorność moich pań, bo znając moją szaloną naturę mogło się to różnie skończyć. Od wyprawy w świat, do znikania spod domu. Za to miałam łyżwy- figurówki, w których najważniejsze były białe buciki.

Ale nic nie zastępowało książek. Chociaż haftowałam, szydełkowałam, bawiłam się lalkami, książki były i są na pierwszym miejscu.

A teraz do jutra.