Monotematycznie

Bo prognozy niestety się sprawdziły i cały ranek z minimalną przerwą spędziliśmy pod parasolem. Mnie trochę wcześniej to ominęło kiedy załatwiałam kilka spraw plus kupowałam chleb. Ale potem padało coraz mocniej i ze współczuciem patrzyłam na targi antykwaryczne czyli swojski ” pchli targ”, który rozkładał się na placach.

I nawet wpadło mi w oczy kilka fajnych rzeczy, jednak nie miałam możliwości robienia zdjęć. To taka zajawka ” spod dużego palca”, jak mówimy podczas gry w brydża. Och jakbym zagrała roberka. Ale nie ma z kim niestety.

Ten fotel musi się doczekać poprawki, bo nie widać, że jest to fotel na biegunach czyli ” bujak”.

A moje ulubione białe róże jakoś ocalały przywiązane mocno do ogrodzenia. Pewnie wrócą na czołówkę bloga.

A wracając do pogody. W żadnym chyba miesiącu nie spałam pod zimową wersją łóżka. Tylko ogrzewanie jest wyłączone, ale słyszałam jak jedna pani w piekarni mówiła, że załączyła. W Italii pod koniec maja. A temperatura spadła do 14 stopni. Zmarzłam w nogi od kafelkowej podłogi i założyłam zimowe kapcie na futerku. A mówili, ze będzie ciepło. Powódź dalej dalej szaleje. Już 15 tysięcy powodzian. Dane dzisiejsze.

Muszę trochę nadgonić poletko internetowe. Może uda mi się popołudniem zrobić jakiś album, a nawet dopaść jakiegoś łabądka, bo to ostatni przed wakacjami ” pchli targ”. Wróci dopiero we wrześniu.

Czytam drugi tom o Tomku Winklerze, a widziałam, że do przedsprzedaży wskoczył już ” Pojedynek”. Oczekiwany z niecierpliwością przeze mnie. Jednak premiera jest 25 maja i ebooka w odróżnieniu od książki w przedsprzedaży nie ma.

A jako, że dziś sobota weekendowa ciąg dalszy „Życiorysu PRL em malowanego „

Małoletniej Luci gry i zabawy podwórkowe … i nie tylko.

– Babciu, mogę iść na pole? Tak zaczynałam, kiedy chciałam pobawić się na dworze.

Bo w Krakowie wychodzi się ” na pole ” a nie na dwór, z czego śmiał się mój warszawski ojciec. Odgryzałam się, już nieco starsza, że w Warszawie mówią ” na dworzu „. Co jest prawdą. Mimo, że jedynaczką byłam, po dworze biegałam i przypomniały mi się liczne podwórkowe gry i zabawy pewnie współczesnym dzieciom nieznane.

Najpierw były planty dietlowskie i osławiona ” krakowianka, “ o której jeszcze będzie. I pierwsze ” klasy” rysowane patyczkiem na ziemnych alejkach plant. Trzeba było mieć plaski kamyczek, bo od niego wiele zależało. Jak znudziła nam się ” krakowianka biedna ” to tańczyłyśmy w kółeczku w ” mam chusteczkę haftowaną ” . Ale to pierwsze 6 i 7 letnie zabawy. Jeszcze skakanka, to było obowiązkowe. Skakankę kupowało się na Kleparzu i ważny był kolor raczek skakanki.

Kiedy byłam starsza i planty zamieniłam na osiedlowe uliczki bez aut na szczęście i pełne skwerków i trawników, doszła do głosu piłka i jakieś straszliwie skomplikowane odbijania od ścian: ” szkoła” ” matura”, gra w ” wojnę ” gdzie dzieliło się kawałek alejki na swoje terytorium i później rzucało czymś za siebie, jak to coś wpadło na teren innego państwa była ” wojna „.

 Był też trzepak ze skomplikowanymi fikołkami. Co bardziej odważni robili te akrobacje na wyższej poręczy. Ja raz się odważyłam, niestety, a może stety babcia mnie zobaczyła i musiałam przyrzec ( pod groźbą zakazu wychodzenia), że na górze, juz nigdy. Słowa dotrzymałam.

Ale w pewnym momencie opanowała nas inna pasja. Chodzenie po ogrodzeniu. Było niedaleko przedszkole ogrodzone metalowymi kratami przedzielonymi betonowymi słupkami. Kratka miała na górze tak gdzieś 3, 4 cm i świetnie się nadawała do chodzenia jak po linie. Wchodziło się na słupek i potem stawiając ostrożnie stopa za stopą szło się z rękami rozłożonymi do następnego słupka. I tak od bramy do bramy, a było tego sporo dookoła. Kiedy traciło się równowagę zeskakiwało się po prostu na trawnik. Do dziś umiem chodzić po krawężnikach bez problemu. Wygrywała ta dziewczynka, która obeszła całe przedszkole bez zeskoku, ale zabawa nam się znudziła, kiedy wszystkie umiałyśmy obejść trasę bez zeskoku.

Później, kiedy grupy stały się koedukacyjne, graliśmy w ” dwa ognie, “ czyli ” ubijanego „.

No i nadeszły czasy hoola hoop. Miałam oczywiście takie kółko, ciężkie, powleczone plastikiem ( a marzyłam o lekkim) i kręciłyśmy na podwórku zawzięcie ( trenując po cichu w domu), o zwykłej „ciuciubabce” już nie wspomnę i o grze w chowanego. To był standard.

Zima. Zawsze w pobliżu był jakiś pagórek, z którego można było zjeżdżać na sankach, nawet o zmroku, bo latarnie święciły, wracało się z rumianymi policzkami na kolacje o 18- tej i zjadało bez grymasów. Były też długie wyślizgane ” ślizgawki „. Kiedy wracałam ze szkoły rozpędzałam się i przejeżdżałam na butach taką ” dróżkę lodową ” i nie tylko ja,  ale nawet czasem dorośli panowie. Pań nie widziałam. Prawdziwe ślizgawki też były. Boiska szkolne polewano wodą i jeździliśmy namiętnie na łyżwach.

No, ale czasem padał deszcz, ( a „ w czasie deszczu dzieci się nudzą”), wtedy grało się w kilka osób w ” państwa miasta „. Rysowało się tabelkę i wpisywało: państwo, miasto, rzeka, góry, rzecz, zwierzę i jedna osoba mówiła po cichu alfabet, druga mówiła „stop” i na tę literę wypełniało się tabelkę. Kto pierwszy wypełnił, wygrywał i jak to uczyło geografii.

A gra w ” okręty „. W ” okręty ” grało się na lekcjach z sąsiadką lub sąsiadem, bo z chłopakami też siedziałam. I jeszcze ” inteligentka”… Tworzenie nowych wyrazów z jednego ( najwięcej ułożyłam z wyrazu ” serwantka „). Później opanowała mnie miłość do kart. Do pasjansów i kiedy nie miałam koleżanek pod ręką układałam pasjanse. Dziś moja córka też układa, ale w komputerze.

O zapomniałam. Chłopcy w Krakowie grali w ” zośkę ” i cymbergaja i jeszcze w ” noża „.Do tego noża czasem nas łaskawie dopuszczali. My pozwalałyśmy im zagrać w ” człowieka ” – coś, jak klasy, ale skakało się inaczej.

Czy dzieciństwo, o którym opowiadam może się równać ze współczesnym dzieciństwem? Oto jest pytanie.

Sklep papierniczy w PRL

Kiedy człowiek w nocy nie śpi i nie dlatego, że cierpi na bezsenność ale dlatego, że budzi go coś i boląca głowa, to przychodzą do niego jakieś majaki senne. Całe życie nie przesunęło mi się przed oczami, więc myślę, że to nie było jeszcze przed śmiercią, ale kawałeczek mignął mi w pamięci. Ten kawałeczek to był sklep papierniczy. Naturalnie za PRL- u i naturalnie nie był tak cudowny, jak dziś ( sama lubię po takich współczesnych sklepach pochodzić i zawsze jakieś cudeńko na kiju kupię).

Był i tak dla mnie dziecka sklepem z bajki. Były w nim zeszyty. Miały 16 kartek i nazywało się je ” szesnastokartkowe „, szaroniebieskie. Były w dwie linie i tam powstawały pierwsze szlaczki i literki i były w kratkę do matematyki. Te miały na ostatniej stronie tabliczkę mnożenia. Żadnych komputerków nie było ( poza liczydłem) i trzeba było tę tabliczkę mnożenia wykuć ” na blachę „. W nauce tego była doskonała moja babcia.

  – Lucia 7 x 8? Padało podczas najlepszej zabawy.

  – Lucia 6 x 9? Podczas spaceru.                                                                                                                                

Ale wyniki były. Później dostępowało się zaszczytu pisania w zeszycie w jedna linie tzw. 32- kartkowym. Grube 100 kartkowe zeszyty były zastrzeżone dla klas starszych. Ale ten 32- kartkowy zeszyt miał jedną fajną rzecz. Czerwony margines, który dla nas uczniów służył wyłącznie do pisania daty,  a korzystali z niego nauczyciele. Dlaczego nam się tak podobał? Może, dlatego, że nie trzeba było samemu rysować czerwonym atramentem marginesu. Bo margines musiał być czerwony i już.

W sklepie papierniczym były kredki ( najlepiej chińskie), kredki świecowe, pisaków i mazaków nie było. Zeszyty z papierem kolorowym do wycinanek na pracach ręcznych, zeszyty nutowe do muzyki, w których z mozołem zaczynaliśmy pisać nuty od skomplikowanego klucza wiolinowego, a dopiero potem: do, re, mi, fa, sol, la, si, do.

Co jeszcze uczeń musiał mieć? Blok rysunkowy. Był mały i duży w kartonowych teczkach z tasiemkową rączką. Szło się wywijając takim blokiem rysunkowym, kiedy były ” rysunki. Acha, ołówki o tajemniczych symbolach HB i czarny tusz i przybornik a w nim, ( ale w starszych klasach) jakiś cyrkiel i zupełnie niepotrzebne przybory kreślarskie – to był wtedy taki szpan. Wystarczał kątomierz i ekierka no i linijka naturalnie. Zwykła albo szpanerska ( dwustronna z wypukłym środkiem). W sklepie papierniczym były piórniki. Nie takie piętrowe cudeńka, jak teraz. Solidne drewniane piórniki, w jakim mieszkał Plastuś z „Plastusiowego Pamiętnika „. Piórnik miał kilka przegródek różnej wielkości w tym jedną malutką na gumkę zwaną Myszką. Na wieczku piórnika był wypalony często motyw kwiatowy lub o ile kupiło się go od Górali w Sukiennicach motyw z górami i szarotką.

Były naklejki na zeszyty i książki. Były z klejem, wystarczyło polizać ( jak znaczki pocztowe) i przykleić na obłożone w papier zeszyty i książki. Papier był różny. Szary, w kwiatki i najdroższy i elegancki taki w mniejszych arkuszach, w kolorach granatowym i brązowym w wypukłe groszki. Na tak obłożony zeszyt przyklejało się naklejkę i pisało staranie:

Zeszyt do j. polskiego

Lucyna D.

Klasa II B

rok 195…/ 195…

W sklepach papierniczych był też biały błyszczący karton zwany brystolem. Ten kupowało się na gazetki ścienne.

I najpiękniejsze dwie zabawki mojego dzieciństwa. Naklejanki. Ale jakie. Taki arkusz to była cała zabawa. Trzeba było motywy do naklejania pociąć i zanurzyć w miseczce z wodą. Po jakimś czasie ( trzeba było precyzyjnie trafić,) stronę z motywem przykładało się do papieru i palcami powolutku ściągało górny papier. Trzeba było uważać, żeby naklejka się nie pomarszczyła i ładnie przykleiła. Jakie doskonałe ćwiczenie manualne. Tymi naklejkami chwaliłyśmy się z koleżankami. Miałyśmy specjalny zeszyt ( o zeszyt gładki, bez linii – do przyrody, bo były tam rysunki i pisało się w nim przy pomocy liniuszka), gdzie te naklejki wklejałyśmy. Co to był „ liniuszek „? Kartka sztywna w linie pogrubione i z drugiej strony w pogrubioną kratkę. Podkładało się taki „ liniuszek „ pod stronę zeszytu bez linii, żeby pisać równo.

Drugą cudowną zabawką były kartony z lalką i jej strojami. Lalka była w bieliźnie ( zawsze) i miała różne stroje. Były nawet serie z lalkami w strojach regionalnych. Trzeba było to wszystko staranie powycinać ( a nie było to proste) razem z takimi haczykami do zahaczania na lalce ubrań i można się było bawić w nieskończoność samej albo z koleżankami. Na ladzie w sklepie papierniczym leżał zawsze stos takich kartonów z lalkami. Gdzie to przepadło i komu to przeszkadzało? Myślę, że i dziś dziewczynki chętnie by się pobawiły takimi papierowymi lalkami. I jak pięknie to uczyło posługiwania się nożyczkami.

Czy mój sklep papierniczy nie był sympatyczny? A ile było w nim innych wspaniałych rzeczy… Zupełnie jak dziś. A na górze, na ostatniej półce leżały rolki kolorowej bibuły tzw. gufrowanej, zawsze na ostatniej półce. Kolorowa tęcza z papieru.

W schowku Rozmaitości nic nie mam, ale postanowiłam pokazywać piękno Italii . Taka podpowiedz wakacyjna.

Do jutra. Też z „Życiorysem RPL em malowanym”.