To muszę zacząć od wczorajszego popołudnia. Deszczowego i zimnego, no umówmy się, że chłodnego. Ale i tak wyszliśmy na pchli targ. Niewielki z racji deszczu, bo byli tylko ci, którzy posiadali namioty wezyra. Ale kilka fotek zrobiłam.
Potem z nudów spacerowych zdjęcia uliczne i nowej księgarni z książką Mauro Corona.
Jest on takim niesfornym dzieckiem programu Blanci Berlinquer – Carta bianca.
https://it.m.wikipedia.org/wiki/Mauro_Corona
Bez niego kiedy nastąpiła sprzeczka pomiędzy prowadzącą Blancą a nim i zniknął na jakiś czas program stracił na dynamice i na szczęście powrócił.
I wtedy V. przypomniał mi o wieczornym koncercie w katedrze. I znowu jak to bywa w Ascoli brak rzetelnej informacji. Na afiszu w witrynie magistratu godzina rozpoczęcia 21°°
a na innym plakacie, który zresztą zobaczyłam dzisiaj 21.30
I tak było. Ja oczywiście poszłam na tę pierwszą godzinę i odsiedział pół godziny gapiąc się na wszystko. W sumie ten mini koncert nie był ly, chociaż mam zastrzeżenia, że soliści grali z nut. I ich przewracanie nawet elektroniczne z którym spotkałam się po raz pierwszy z bliska siedzących bliżej rozpraszało.
Nakręciłam kilka migawek muzycznych.
Wracałam około dwudziestej trzeciej wilgotnym i chłodnym piazza Arringo.
A dziś od rana słonecznie i bardzo ciepło. Co prawda wstaliśmy później niż zazwyczaj, ale zdążyłam ugotować ziemniaki na kluski śląskie, bo znudziły mi się niedzielne tagliatelle.
Są kolejne zdjęcia z pchlego targu.
Z ciekawostek. Radośc dla kolekcjonerów Pinokia.
I pierwszy raz w życiu widziałam akant. Te roślinę, która symbolizuje kolumnę koryncką.
Coraz cieplej. Ponad 24° . Na termometrach aptecznych. W Ascoli odbywa się popołudnie z poezją polską tłumaczoną na włoski i V. mnie praktycznie wypchnął na to spotkanie w teatrze . Powiem tak nabrałam takiej niechęci do ascolanskich Polek, może nie personalnie do niektórych, ale grupy jako takiej, że spotkanie mnie nie kręciło.
Z obowiązku kronikarskiego afisz i nasza krakowska grupa witająca gości. Program z wierszami polskich poetów i ich tłumaczenie włoskie. Jest oczywiście Miłosz i Szymborska, Zagajewski i Herbert. Są też tłumaczenia polskiego hymnu i piosenek popularnych jak ” Szła dzieweczka do laseczka”.
Jak dotąd słychać tylko język włoski. Żadnej znajomej twarzy. To może dobrze, że przyszłam.
I mam trochę obserwacji. O tym będzie jutro.
Jest naturalnie kolejna część ” Życiorysu PRL em malowanego”
Ku pamięci.
Sklep papierniczy otworzył mi jeszcze jedną klapkę w walizeczce wspomnień. Pamiętniki. Marzenie moje i moich rówieśnic, nie wiem jak było z wami młodszymi, ale moja córka też chciała taki pamiętnik mieć. Najlepiej zamykany na kluczyk lub kłódeczkę.
Właśnie w sklepach papierniczych, chociaż i w miejscach z pamiątkami też ( a wtedy był on przeważnie z motywem miejscowości, gdzie się go kupowało), można było takie cudo kupić. Były duże i małe, raczej w formie podłużnego prostokąta I prawie zawsze z ozdobnym sznureczkiem zawiązanym na kokardkę lub ozdobnymi ” kutasikami”. Często miały aksamitną okładkę. Miałam ich sporo i nie mam pojęcia, co się z nimi stało. W moim polskim domu, ocalał z pogromu przeprowadzek jeden i to najbrzydszy. W szaro- popielatej okładce z plastiku ( te śliczne diabli wzięli). Że diabły też lubią pamiątki nie wiedziałam.
W tym pamiętniku są oczywiście piękne wpisy typu:
– Na górze róże, na dole fijolki… itd. Z dedykacją:
– Miłej Koleżance Luci wpisała się A.B.
Są jakieś straszliwe sentencje umoralniające i coś o strzaskanych okrętach wśród burzy i zwykłe wpisy ” ku pamięci „. Jest też dla mnie cenny wpis mojego kolegi, którego, już nie ma. Znaliśmy się od dziecka, był niezwykle utalentowany i plastycznie i aktorsko ( został zresztą aktorem). Kiedy mieliśmy może 13 lat na Dzień Kobiet narysował mi śmiesznego Byczka Fernando z kwiatkami w pyszczku ( miał ksywę Byk Fernando) i napisał:
-” Byczek Fernando lubi święta
i choć zapomniał rzeczy wiele,
O twoim święcie dziś pamięta,
Bo chce być twoim przyjacielem”.
Ta kartka też mi się zgubiła, ale właśnie w pamiętniku, jest jego rysunek główki dziewczęcej i po rysunkiem napis:
” Świeżo uczesanej Lucynuni ” B.F
Bo już wtedy (a była to szkoła średnia latałam do fryzjera). Ile jeszcze osób ma swój pamiętnik z dawnych szkolnych lat?
Lucia komunijna
Maj miesiąc komunijny. Zawsze był miesiącem komunijnym i za moich czasów też. Tylko komunie były inne. Nie miały nic wspólnego z obecną modą na ogromne eleganckie przyjęcia. Była to normalna skromna uroczystość bez prezentów, ( no może z jakąś pamiątką), ale zawsze dla nas dziewczynek sukienka do komunii była ważna. Dla mnie też… Przypatrzcie się dobrze jak Lucia szła do Pierwszej Komunii.
A było to tak. Był to rok rozwodu moich Rodziców. Mama odbudowywała dom, a ja z moją babcią korzystałyśmy z gościny u wychowanki mojej babci. Tam chodziłam do II-giej klasy i tam silą rzeczy poszłam do Pierwszej Komunii. Nie mam pojęcia skąd pojawiła się sukienka. Prawdopodobnie była pożyczona, bo później już jej w domu nie było. Dziewczynki w Krakowie, trzymają w rekach lilijki i oczywiście jest to bardzo ważne uzupełnienie stroju. Najpiękniejsze lilijki sprzedawano w małym sklepiku przy ul. Siennej. I oczywiście lilijka ze zdjęcia stamtąd pochodzi. Klipsy, które miałam do ślubu po raz pierwszy ( ogromne margerytki, też były stamtąd). Ale do ślubu jeszcze trochę lat. Sukienka, jest skromna z małym kołnierzykiem, z grubego jedwabiu, tylko na przodzie ma ozdobne zakładki i do sukienki poprzypinany, jest mirt.
Miałam kompleks, bo nie miałam modnego wtedy na przodzie sukienki złotego IHS- u ( tak na tę naszywkę mówiono). No i nie miałam wianka z ul Siennej, bo moja babcia postanowiła, że będę miała wianek z żywych stokrotek ( i pewnie miała rację). Pamiętam, że w dzień poprzedzający Komunię, wieczorem babcia uwiła ten wianuszek i leżał na głębokim talerzu z wodą aż do rana, kiedy nałożono mi go na głowę. Naturalnie o długich włosach mowy nie było. Fryzjer i babci słowa:
– Proszę ją obciąć krótko, do pół uszu.
A ja tak marzyłam o lokach. Figa z makiem. Loki miała moja koleżanka i wianuszek sztuczny i IHS.
Ale za to ja miałam koronkowe rękawiczki z Ameryki, które przysłała w paczce kuzynka mojej babci ciocia Walerką zwana. I torebeczkę miałam zamiast woreczka, który zresztą też mi się podobał.
I tyle było zachodu z moim ubraniem. A kiedy komunia, już się odbyła, ksiądz kanonik, zaprosił wszystkie dzieci, którym udzielał sakramentu, na śniadanie na plebanię. Pamiętam, że było kakao i słodkie ciasto drożdżowe.
Później był normalny niedzielny obiad, gości nie było, rodzice chrzestni nie mogli przyjechać. Ojciec Chrzestny ( brat mojej mamy, był na poligonie wojskowym) a chrzestna matka, była schorowaną starszą panią. Przysłała mi jednak w prezencie zloty pierścionek z brylancikiem, który klęski rodzinne ( jeszcze nie moje), zmiotły ze szkatułki rodzinnej.
A więc do jutra. Napiszę, że będzie dość krytycznie.