Rzeczywiście

Tyle się działo od rana, że nie wiem kiedy wrzucę dzisiejszy blog.

Zawsze ostatnio kiedy wychodzimy na nasze place, coś się dzieje. Dziś na piazza del Popolo zlot ( kolejny) skautów. Z przemowami i nawet obecnością ascolanskiego biskupa – kolejnego propagatora imprez kulturalnych. Widać go wszędzie. Na spotkaniach, koncernach i innych imprezach.

Byly przemowy, jakieś ślubowanie, okrzyki typu ‚ czuj czuwaj”, a nawet wspólna … modlitwa ” Ojcze nasz”. Bo Ci skauci, to pod egidą katolicką zwłaszcza świętego Franciszka. O dwunastej mieli mszę w katedrze tegoż świętego.

Potem był zorganizowany przez G. zlot obiadowy wszystkich trzech latorośli V. z osobami do nich przypisanymi. Czyli ze mną sztuk siedem. Obiad w restauracji w Porto D’Ascoli. G. z mężem przyjechali po nas, a na miejsce dóbr jedzeniowych dojechali pozostali.

Obiad jak obiad. A potem padł pomysł zwiedzania Ascoli. I tak też się stało. V. zamienił się w przewodnika i pokazaliśmy trochę ciekawostek w Ascoli kończąc na Wzgórzu Fortecy.

Rodzina się rozjechała i tylko szkoda, że w okolicach czwartej popołudniu zniknęło słońce i temperatura spadła dość znacznie. Poza tym zaczął wiać chłodny wiatr. A było tak słonecznie i upalnie, że przed obiadem doglądnęłam sobie twa śluby na piazza Arringo. Jeden cywilny w magistracie, drugi kościelny w Duomo. Donoszę, ze wśród pań królowały szerokie z lejących się materiałów spodnie do bardzo rozebranych gór. U panów natomiast sportowe obuwie, dżinsy, biała koszula wypuszczana na spodnie, czasem marynarka, a czasem czarne spodnie.

Jutro rano tez mam zalatane, bo muszę sprobować ogarnąć moje badania, a potem mam na glowie sprawy V.

Jest oczywiście Kącik LM

.

Kuchenne sztuczki

Ciekawy przepis

Obżarciuch

Botwinka do słoików na zimę to świetna sprawa, szczególnie jeżeli lubimy z niej zupę, robię ją co roku i zawsze ze spiżarki znika jako pierwsza

PRZEPIS

https://www.obzarciuch.pl/…/botwinka-do-soikow-na-zime…

I naturalnie niedzielny kawałek ” Życiorysu PRL em malowanego”

Niepełna lista pierwszych pocałunków Luci

Ja w zasadzie pocałunków nie pamiętam,  a zupełnie inne rzeczy. Najpierw był sweter, moherowy, granatowy, mojego kolegi Romka, który później został aktorem i plastykiem i wyjechał z kraju na zawsze. Wtedy mieliśmy po 13 a może 14 lat. Romek zaprosił mnie do kina na ” Ciao, ciao bambino „. W kinie trzymał mnie za rękę i właśnie to pamiętam i nie wiem, czy pocałował mnie czy nie, przytulił na pewno, bo pamiętam miękką wełnę swetra.

Później był tak zwany ” wzdychulec”, piękny Waldy. Blondyn, wysoki o powłóczystym spojrzeniu, zazdrościły mi go wszystkie dziewczyny w okolicy, no to go trzymałam dla ozdoby,  a moja babcia go dokarmiała ( wszystkich moich chłopaków dokarmiała). Całowałam się z nim pewnikiem, ale specjalnie tego nie pamiętam. Trwało to cztery lata, a po drodze bywali inni… Takie wakacyjne miłości. O mam… Z Waldym całowałam się po raz pierwszy na ławce w parku ( klasyka) wiosną. Księżyc święcił upojnie. Chłopak był zakochany, ja nie… W międzyczasie był lotnik – szybownik, dużo starszy ode mnie. Tu pamiętam pierwszy lot szybowcem z nim naturalnie, a pocałunki? Były naturalnie, ale też mi się ziemia nie kołysała… Co tam jeszcze? Wojtek, wakacyjna miłość i nie tylko. Tu już uczucie było większe, ale też mi przeszło.

Była jeszcze gra w ” listonosza „. To były emocje, listy z czerwonymi znaczkami, czasem były pocałunki, że ho, ho…

Ale, jak napisałam ja pamiętam inne rzeczy. Pocałunku mojego pierwszego męża nie pamiętam, ale bukiecik stokrotek, który przyniósł mi na pierwszą randkę po powrocie z ferii do Krakowa ( z Bukowiny Tatrzańskiej) i przetrzymał moją ” statkową miłość ” tak.

Bo rozstania nie sprzyjają miłości ani uczuciom i nie wierzę, że to je umacnia. Oczywiście lista nie jest pełna, choć i tak spora. No cóż wietrznicą byłam i jestem do nadal.

Lucia i moda szkolna

Czy ktoś pamięta, jak wyglądała kiedyś szkoła, taka, jak ją pamiętam?

Już w wakacje trwało polowanie na fartuchy, bo trudno to nazwać fartuszkami. Z podszewki, błyszczące, granatowe, albo niebieskie do tego biały kołnierzyk przypinany na guziczki i drugi zapasowy. Fasony pamiętam dwa. Jeden rozpinany i wtedy kołnierzyk miał szpiczaste rogi i drugi zapinany w tyle i wtedy kołnierzyk „ bebe”.

Oba fasony przerabiałam. Ale, że zawsze byłam trochę ponad szkolną modę i z tego powodu miałam ciągle kłopoty z jedną z moich profesorek, jak tytułowało się w liceum ” ciało pedagogiczne “. Już od klasy IX- tej, ( bo ja chodziłam w Liceum do VIII, IX, X i XI – było to jakby przedłużenie VII klasy, która kończyła szkołę podstawową), krawcowa mojej mamy p. Irenka wymyślała fason fartuszka, żeby ” wilk był syty i owca cała „. Polot miała niewiasta i bodajże w X- tej klasie pojawiłam się, już na lekcjach (nie na uroczystościach rozpoczęcia roku szkolnego) w fartuchu z czarnego rypsu. Był prosty z dwoma kieszeniami, można było przyszywać biały kołnierz, ale duuuzy i co najważniejsze miał z tyłu „dragon” ( taki szeroki pasek, zwisający na pupie). Niby nic nie można było zarzucić. Był fartuch… był. Był czarny, można było, ale jak ja w nim się wyróżniałam.

Chłopcy w Liceum nosili swetry czarne lub granatowe, chyba, że któryś był elegantem to wkładał marynarkę.

Można było chodzić również w spódniczce i bluzce ze sweterkiem. Bluzka biała, sweterek granatowy lub czarny. Tu Lucia, która miała ciociębabcię w Ameryce dostała granatową sukienkę, którą obróciła na potrzeby szkolne. Jakoś przechodziło, bo na długich rękawach sukienki była przyszyta ( bron Boże na agrafce) tarcza szkolna + tzw. ” kąty” oznaczające klasę. I z tą sukienką miałam wstrząsającą przygodę. To była pierwsza sukienka z jakiegoś  amerykańskiego sztucznego tworzywa.

Wracałam sobie w piękne wrześniowe popołudnie piechotką do domu i złapał mnie deszcz. I moja sukienka zaczęła się kurczyć w oczach. Nieznane jeszcze było mini. Zresztą w szkole? Broń Boże. Obciągałam tę sukienkę, obciągałam,  a ona podjechała mi prawie do pół uda… I na tym etapie na szczęście się zatrzymała. Leciałam w tym deszczu do domu pędem trzymając kieckę obciągniętą w dół. Dobrze, że w czasie deszczu nie było ludzi na ulicach. Może i ktoś mnie widział, ale co tam. I co najdziwniejsze sukienka, kiedy wyschła, pod żelazkiem wróciła do pierwotnej długości to jest tuż za kolano.

Miałam jeszcze bardzo szeroką czarną spódnicę z szerokim ( aż pod biust) pasem i białą bluzkę z bufkami i koronkowym kołnierzem i mankietami. Tego już niektóre ” profesorki” nie mogły znieść i zażądano wizyty mojej mamy, bo chodzę ” nieodpowiednio” ubrana.

Marzeniem moim i moich koleżanek, były czarne pończochy z grubego jedwabiu. Zakazane, bo były modne.. Jasny beż, brąz i koniec kropka, a jak nie to wizyta u samego dyrektora. Na głowie beret lub czarna chustka. A ja nosiłam białą i o tę chustkę stoczyła w szkole batalię moja mama. Stwierdziła, że:

   – Czarnej chustki to ona mi nosić nie pozwala, bo nikt mi jeszcze chwała Bogu nie umarł, a na beret, jest za zimno.

 I paradowałam w tej białej chustce, jak było zimno. Oczywiście na płaszczu też była tarcza i kąty i co jakiś czas, przy drzwiach stal belfer i sprawdzał czy jest i czy przyszyta. Wchodziło się wtedy do szatni przez okno na poziomie chodnika lub w panice zawracało. Co przezorniejsi mieli igłę z nitką przy sobie. Tarcza przyszyta musiała być też mocno, bo kiedy belfer pociągnął i została mu w reku, liczyło się jakby jej nie było. Teraz te wspomnienia mnie śmieszą, ale wtedy, często nie było mi do śmiechu, bo elegantką z natury byłam i nie lubiłam ginąć w masie uczniowskiej.

I tak było do samej matury. Nie było zmiłuj się.  

Do jutra.